🐘 Wywiad O Prl Z Rodzicami

społeczności jest ankieta bądź wywiad z rodzicami. Ta forma kontaktu z rodzicami jest często wykorzystywana w badaniu jakości pracy przedszkola. Opinie o przedszkolu można zdobyć także podczas zebrań Rady Rodziców. Wybrani do nich rodzice współdecydują o ważnych sprawach, mają duży wkład w funkcjonowanie placówki.

Informacje od rodziców mogą pomóc w zrozumieniu, z jakim typem problemów w funkcjonowaniu dziecka mamy do czynienia. Dzięki nim można również ustalić strategie terapeutyczne do pracy w domu i w szkole. Pytania do wywiadu z rodzicem: Ciąża, poród, okres niemowlęcy Wiele trudności lub zaburzeń SI wiąże się z nieprawidłowym przebiegiem ciąży, powikłaniami przy porodzie lub w okresie noworodkowym i niemowlęcym. Jeśli mama w ciąży leżała przez długi czas ze względu na wskazania medyczne, istnieje ryzyko, że zmysły kształtujące się w okresie prenatalnym nie były odpowiednio pobudzane, np. bodźcami ruchowymi. Jeśli poród odbył się przez cesarskie cięcie, zachodzi podejrzenie, że dziecko nie otrzymało właściwej stymulacji, np. proprioceptywnej, jaką daje przechodzenie przez kanał rodny. Bardzo ważny jest również rozwój sensomotoryczny dziecka w pierwszym roku życia. Można zapytać rodziców o: czas osiągania kolejnych kamieni milowych w rozwoju dziecka, czas ich trwania, jakość ruchów, czworakowanie, sposób karmienia (...)

Kwestionariusz wywiadu z wychowawcą dziecka przedszkolnego (mutyzm wybiórczy) 2 Czy dziecko w jakikolwiek sposób zgłasza potrzeby fizjologiczne, korzysta (samodzielnie/ w obecności opiekuna/ tylko w obecności rodzica) z toalety? Czy też korzysta z toalety jedynie wówczas, gdy wyśle go do niej wychowawca? Natalia Klimas – z miłości do aktorstwa i z tęsknoty za krajemNatalia Klimas, znana z serialu „Sama słodycz”, przez osiem lat była rozdarta pomiędzy tęsknotą za domem a amerykańskim snem. W USA uczyła się w dwóch prestiżowych szkołach aktorskich, grała w serialach i filmach. Po latach postanowiła wrócić do Polski, by cieszyć się wymarzonym zawodem w kraju. Dlaczego podjęła taką decyzję i jak wspomina swój pobyt w Ameryce? W rozmowie z ITVN aktorka zdradza, dlaczego uwielbia swoją pracę, przejażdżki na rowerze i bycie z powrotem w pamiętasz, kiedy postanowiłaś, że jakąś część życia spędzisz w Nowym Jorku?Nowy Jork zafascynował mnie podczas pierwszych wakacji w USA. Miałam wtedy piętnaście lat. Podobało mi się tam wszystko - atmosfera, jaką tworzą ludzie, żółte taksówki, niesamowita architektura i uporządkowane, ponumerowane ulice. Natychmiast poczułam, że chcę być częścią tego lata po pierwszej wizycie w USA postanowiłaś wyjechać za ocean na dłużej, na studia aktorskie. Czy to prawda, że do Nowego Jorku wyleciałaś 11 września 2001 roku i twój samolot zawrócono do kraju?Tak. Do dzisiaj budzą się we mnie ogromne emocje, jak o tym myślę. 11 września pożegnałam się na lotnisku z rodzicami i przyjaciółkami. Pamiętam, jak im machałam, myślałam, że nie zobaczę ich przez kolejne miesiące. Kilka godzin później byłam z powrotem w Warszawie. Wyleciałam do USA dopiero po tygodniu – pierwszym samolotem, jaki wystartował na tej Slodycz_Makuflu Marcin pomyślałaś, że to był znak, by jednak wybrać szkołę aktorską w Polsce?Czy był to jakiś znak? Nie sądzę. Wiem, że dobrze zrobiłam, decydując się na wyjazd. Gdybym została tutaj i zdawała do szkoły teatralnej w Polsce, wiecznie marzyłabym o karierze w Stanach, Nowym Jorku i zasmakowaniu tego „światowego” życia. Mam to już za sobą i wiem, gdzie chcę być. Jestem szczęśliwa, że mieszkam w w Warszawie, masz sporo pracy i obowiązków. Zdarza ci się tęsknić za nowojorskimi miejscami, w których mogłaś się relaksować i przy okazji zasmakować tego „wielkiego świata”? Bardzo miło wspominam Central Park, East Village i Washington Square Park. Czasem tęsknię za energią Nowego Jorku, za przyjaciółmi, za Dani, moją nauczycielką aktorstwa. Przede wszystkim jednak brakuje mi jeżdżenia rowerem po się rowerem po centrum jednego z najbardziej tłocznych miast?!Codziennie jeździłam po Midtown, po 9th Avenue, gdzie jest potworny ruch i poruszanie się tam rowerem nie jest do końca bezpieczne. Wtedy nie za bardzo się tym przejmowałam i nie wkładałam nawet kasku. Dwa kółka dawały mi poczucie wolności, niezależności i szczęścia. Niedawno chciałam wsiąść na rower, żeby przejechać się po warszawskim Śródmieściu, ale pomyślałam, że... chyba się nie odważę (śmiech). Przestrzegam też mamę przed takimi pomysłami – mówi, że mnie nie poznaje, kiedy jestem aż tak ostrożna. Role się odwróciły. Gdy byłam w Stanach, to ona mówiła, żebym na siebie pierwsze dni z dala od domu były zwariowane?Pierwszego dnia pojechałam na Union Square, a przez kolejne cztery non stop zwiedzałam jak typowy turysta: z plecakiem i w sandałkach. Nigdy nie zapomnę tego ogromnego szczęścia, jakie mi towarzyszyło w pierwszych dniach odkrywania Nowego się nowym miejscem i jako pozostawiona sama sobie dziewiętnastolatka na nic nie narzekałaś? Coś ty! Chwile euforii przeplatały się z momentami smutku. Tak zawsze jest na obczyźnie. Moja mama czasem wysłuchiwała przez telefon i Skype o mojej samotności, poczuciu wyobcowania, inności i o tym, że ciężko mi się zaprzyjaźnić z Amerykanami. Największym problemem okazały się właśnie relacje z ludźmi, choć na początku wszyscy wydawali się słodcy i mili. Bardzo potrzebowałam otoczenia bliskich, zaufanych osób i ich od nich na pocieszenie przesyłki z Polski?Oczywiście. Dostawałam ulubione batoniki, których nie było w Stanach. Kiedy ciężko pracuję, jem sporo czekolady. Na otarcie łez odwiedzałam też Greenpoint, gdzie zaopatrywałam się w polski biały ser, ogórki kiszone, kefiry i ta namiastka Polski nie wystarczała, przylatywałaś do kraju?Rzadko. Tylko na Święta, czasami na wakacje. Rozłąka z mamą bardzo wiele mnie kosztowała. Potrafią to zrozumieć tylko ci, którzy przeżyli z dala od bliskich więcej niż pięć lat. Ja przez niemal dekadę byłam rozdarta - z jednej strony ogarniało mnie wielkie szczęście, że byłam w swoim wymarzonym miejscu i pokonywałam swoje słabości - z drugiej nie przestawałam że z tego powodu nie było mowy, byś została w Ameryce dłużej. Nie chciałaś rozwijać się zawodowo w Los Angeles?Na początku moja przygoda ze Stanami miała trwać tylko cztery lata nauki w szkołach aktorskich w Nowym Jorku. Później mój pobyt wydłużył się o kolejne pięć. Bywałam w Los Angeles i to wystarczyło, żeby przekonać się, że to miasto nie jest dla mnie. Wydało mi się ono zgromadzeniem ludzi rozczarowanych życiem, choć wiem, że wiele osób świetnie się tam odnajduje. Piękne domy i przyroda na pewno cieszą tych, którzy zapuścili w Kalifornii korzenie, jednak dla osoby przyjeżdżającej znikąd szokiem może być spotykanie tylu osób mających takie same marzenia jak twoje. To sprawia, że dla mnie od Los Angeles bije ciężka, negatywna porównałabyś ją z energią Nowego Jorku?Nowy Jork to zupełnie inna bajka - miasto, gdzie obok siebie funkcjonują zarówno wybitni fotografowie, broadwayowscy aktorzy, projektanci, jak i lekarze czy prawnicy. Wspaniałe jest to, że nie wszystko kręci się wokół wielkiej sławy i nie wszyscy są związani z show biznesem. To różnorodny pod względem zawodowym i etnicznym zbitek ludzi z niezwykłymi w Ameryce - największym i najbardziej różnorodnym tyglu etnicznym - podkreślałaś, skąd pochodzisz? Oczywiście. Zawsze starałam się wystawić jak najlepszą wizytówkę naszemu krajowi. Uważam, że każdy Polak wyjeżdżający za granicę powinien czuć taką odpowiedzialność i pokazywać obcokrajowcom to, co najlepsze. W przypadku Polski jest to kultura, sztuka, teatr. Kiedy zabrałam swoich amerykańskich znajomych na „Makbeta” w reżyserii Grzegorza Jerzyny na Brooklynie, szczęki im opadły! Podobnie było, gdy pokazałam im zdjęcia z pokazu mojej mamy. Bardzo lubiłam zabierać ich na Greenpoint, tłumaczyć, co to są pierogi, piec polski sernik i opowiadać o tym, jak dużo dzieje się w Warszawie i jak fajni są Polacy. Byli pod wrażeniem tego, jak nowoczesna i ciekawa jest Stanach nie tylko przybliżałaś innym naszą kulturę, ale także sama chłonęłaś wiedzę i przede wszystkim szlifowałaś umiejętności aktorskie. Jak wspominasz czas studiów?Z jednej strony cztery lata w szkole były wspaniałe i rozwijające, z drugiej – cieszę się, że mam je już za sobą. Niemal każda lekcja dużo mnie kosztowała emocjonalnie. Kiedy tam przyjechałam, byłam bardziej zamknięta, przestraszona, sztywna i mniej wierząca w siebie niż teraz. Natomiast Amerykanie byli wyluzowani, głośni i niczym nieskrępowani. Bez problemu przychodziło im odgrywanie odważnych scen, zrzucanie ubrań, podczas gdy mnie to przerażało. Zaczęłam się otwierać dopiero po pierwszym zajęciach dorabiałaś jako kelnerka, tak jak większość studentów w dużych amerykańskich miastach? W czasie nauki pomagali mi rodzice, więc nie musiałam przejmować się utrzymaniem. Dopiero po studiach wzięłam się do ciężkiej pracy na własny rachunek i byłam bardzo podekscytowana tym, że biorę życie we własne ręce. Wydawało mi się, że jak bohaterka jakiegoś filmu - początkująca aktorka-kelnerka - zaczynam spełniać swój amerykański sen, że muszę przetrwać ten ciężki czas i walczyć o swoje marzenia (śmiech). Tak naprawdę robili to wszyscy moi znajomi. Było trudno i stresująco, ale wykonując ten fach, mogłam poznać wielu niezwykłych ludzi i jednocześnie szlifować się, że wymagającą szkołą przetrwania był również amerykański show biznes. Walki o role bywały bolesne?Dostanie roli w Stanach jest tak trudne, że czasem wydaje się wręcz niemożliwe. Nic nie dzieje się przypadkiem i nikt nie dostaje świetnej roli już po pierwszym castingu. Trzeba mieć dobrego agenta, wielokrotnie udowadniać, że jest się aktorem, który stawia się na czas, zna tekst, wie co robi i jak chce pokierować swoją karierą. W amerykańskim show biznesie należy stale wykazywać, że zasługujesz na to, by dano ci Slodycz_Makuflu Marcin lekcje na pewno dużo ci dały. Koledzy z planu „Samej słodyczy” mówią, że wkładasz w każdy dzień zdjęciowy całe serce, traktujesz aktorstwo bardzo poważnie i jak mało kto rozumiesz zasady rządzące tym światem. Skąd bierzesz na to wszystko energię?Nie muszę szukać w sobie pokładów energii, by uprawiać zawód aktora, bo to jest moja wielka pasja i radość. Każdy dzień, który spędzam na planie daje mi wielką satysfakcję. Zarabiam na tym, co naprawdę kocham robić. Wiem, że nie przytrafia się to każdemu i tym bardziej to doceniam. Zawsze stawiam się przygotowana, bo w Stanach nauczono mnie, że jakiekolwiek potknięcie może skutkować utratą pracy. Tam jest tak mało szans na wybicie się i tak wielu chętnych, że wręcz nie wypada zawieść kogoś, kto na ciebie drugiej strony Amerykanie mają ponoć więcej luzu. Jak to się ma do dyscypliny?Na tym właśnie polega ich fenomen. Choć czasem mogą wyglądać jakby się niczym nie przejmowali, w każdej profesji mają niesamowity szacunek dla pracy. Skoro osiągnąć sukces mogą tylko najlepsi, ciężko pracują zarówno kelnerzy, jak i osoby sprzątające czy myślisz, co mają na myśli twoi znajomi, mówiąc, że bywasz „amerykańska”?Pewnie chodzi o pewną swobodę i obyczaje, którymi przesiąkłam. Cieszę się z tego, bo amerykański luz w połączeniu ze słowiańską surowością i dystansem może być ciekawą w sobie też coś francuskiego? W USA grałaś Francuzkę w hollywoodzkiej produkcji „Słyszeliście o Morganach?”, a także w serialach „Plotkara” i „Białe kołnierzyki”.Mówię po francusku, a castingowcy z jakiegoś powodu uważali, że również wyglądam na Francuzkę. Raz zostałam obsadzona w takiej roli przez bardzo ważną i surową szefową castingów, więc pozostałe osoby z branży zaufały jej intuicji. Jako Europejka pasowałam im na Francuzkę i tak już serialu „Sama słodycz” ta multikulturowa tendencja jest poniekąd kontynuowana. Grasz Patrycję, asystentkę i lektorkę języka włoskiego tuż po stażu w Rzymie. Jak się czujesz w tej roli? Ta rola była dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ Patrycja jest pozbawiona skrupułów i wyrachowana, a do tego obsesyjnie zakochana. Uczucie jest dla niej jak nieuleczalna choroba, której nie może zatrzymać. Choć na początku zdjęć nie było łatwo przyzwyczaić się do tej roli, z czasem zaprzyjaźniłam się z Patrycją. Teraz dostrzegam jej ludzkie cechy i staram się zrozumieć jej motywy. Mam nadzieję, że widzowie też przekonają się, że moja bohaterka potrafi być wspierającym i solidarnym kompanem i tylko przez obsesję na punkcie Fryderyka postradała bohaterka w „Samej słodyczy” nie znosi urwisów i często wpada w ich pułapki. Sama jako dziecko byłaś zdyscyplinowana?Szczerze mówiąc, wydaje mi się ze byłam męczącym dzieckiem i nie wiem skąd moja mama miała do mnie cierpliwość (śmiech). Jako nastolatka byłam obrażona i niezadowolona z życia, dawałam bliskim w kość. Pewnie jak na dzisiejsze standardy nie zachowywałam się aż tak strasznie, ale wydaje mi się, że byłam okropna. Nie można tego powiedzieć o Olafie Marchwickim (serialowy Staś przyp. red.), który na planie jest naprawdę profesjonalny i nie ma tak szalonych pomysłów jak grany przez niego bohater. Jako Staś nie znosi Patrycji, ale prywatnie to miły chłopak i świetnie się z nim pracuje, podobnie jak z resztą ekipy „Samej słodyczy”.Serialowy Staś ma tendencję do znikania z oczu dorosłym. Ty jako 14-latka uciekłaś z domu aż na 12 godzin…Próbowałam być dramatyczną nastolatką i zwiać z domu, ale już po połowie dnia strasznie się martwiłam, że mojej mamie kraje się historii był równie pozytywny jak w „Samej słodyczy”?Jak najbardziej. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że wcale nie chcę w ten sposób straszyć slodycz_TVN_Marcin Makowski_ że podejmiesz studia w Ameryce było częścią młodzieńczego sprzeciwu?Raczej nie. To było trochę później, bo ostateczną decyzję o wyjeździe na studia za ocean podjęłam w wieku osiemnastu lat. Chciałam się uniezależnić, ale to na pewno nie była forma buntu. Moi rodzice bardzo chcieli spełniać moje marzenia, bo sami wychowywali się w szarym PRL-u. Za ich czasów opuszczenie kraju i podjęcie nauki za granicą było o wiele bardziej skomplikowane. Kiedy zamarzyła mi się szkoła w Nowym Jorku, mój tata z radością wsparł mnie cię również mama, z którą masz wyjątkowe się w każdy możliwy sposób. Jesteśmy dla siebie przyjaciółkami i bardzo się o siebie do Stanów, żeby dojrzeć?Wyjechałam, żeby zobaczyć, jak to jest żyć gdzie indziej i pewnie też po to, by zrozumieć, że moje miejsce jest tutaj. Wielu moich rówieśników marzy o tym, żeby wyrwać się z „depresyjnej Polski”, z tej „strasznej Warszawy” najlepiej do Nowego Jorku albo Paryża. Ja ten etap mam za sobą i patrzę na nich z uśmiechem. Uważam, że powinni spróbować życia z dala od domu, żeby przekonać się na własnej skórze, czy tego właśnie chcą. Niektórzy czują się świetnie, opuszczając Polskę na zawsze - ja chciałaś być „ciocią z Ameryki”, która rzadko bywa w kraju?Ludzie ze środowiska mody czy show biznesu czasem patrzą na mnie jak na szaloną, kiedy opowiadam o tym, jak bardzo cieszę się z powrotu do kraju. Tylko ci, którzy sami zatęsknili za Polską rozumieją, co to znaczy być w domu, czuć się bezpiecznie, być pełnoprawnym obywatelem kraju, w którym się przebywa, nie musieć ciągle się tłumaczyć na granicy i stale martwić się o wizy czy pozwolenia o że zostaniesz w Polsce już na stałe?Myślę, że tak. Już nigdy nie chcę być tak daleko od swojej za Iga Kamińska (ITVN)Natalia Klimas – aktorka, która fachu uczyła się w nowojorskich szkołach Lee Strasberg i William Esper Studio. Od dwóch lat rozwija swoją karierę w Polsce. Zagrała w serialach „Przyjaciółki” i „2 XL”. Widzom ITVN znana z roli Patrycji w serialu „Sama słodycz”. Córka znanej projektantki Joanny Klimas. Tresc filmu ma charakter informacyjny nie zastepuje wizyty u lekarza lub specjalisty:-)Nie ponosze odpowiedzialności za złe zastosowanie lub zrozumienie stosujesz na własną odpowiedzialność!!!!Film ma na celu przybliżyć wiedzę jak kiedyś były używane poszczególne rośliny  oraz zastosowanie przedstawione w filmie może zostać użyte w sytuacji awaryjnej gdy nie mamy fot. Chris Niedenthal 13 grudnia 1981. Niby nie aż tak dawno, ale jednak 35 lat temu. Czas na tyle odległy, że wielu Polaków wyparło z pamięci wspomnienia tamtego dnia, pamięta jedynie chwile, przebłyski. Mnie nie było wtedy na świecie, nie mam zatem możliwości odnieść się do wydarzeń grudnia 1981. Mogę przywołać opowieści ludzi, które zapamiętały pierwsze miesiące wprowadzenia stanu wojennego. Jak wspominają go ci, którzy wtedy żyli, pracowali, studiowali, kochali i starali się zapewnić rodzinom normalne życie? Jerzy, 61 lat - Niewiele pamiętam z tych przeżyć, tyle tylko, że to był czas przedświąteczny, bogaty w różne spotkania towarzyskie – mówi mi wujek, który pracował wówczas w warszawskim zakładzie na Woli. - 12 grudnia byliśmy u znajomych, przyjechała ciocia z Krynicy, znajomi z Włocławka, był alkohol i śmiechy. Dzieci bawiły się w osobnym pokoju. Mój ojciec usilnie próbował dodzwonić się do swojego brata, jednak, jak wtedy powiedziała moja Irena, „coś dzieje się z tymi telefonami”. Nikt nie zastanowił się nawet przez sekundę, w czym tkwi problem – w czasach PRL nikogo nie dziwiły problemy telefoniczne. Norma – wyznaje wujek Jurek. – W ciasnym mieszkaniu było gorąco i duszno, w salonie unosił się dym. Wiesz, wtedy albo grzało się na maksa, albo wcale, nie było regulowania temperatury. Otworzyliśmy zatem okna, śpiewaliśmy na głos. Do domu dojechaliśmy około w nocy, w dobrych humorach, jakoś nie zwracałem uwagi na dziwny ruch w mieście, jakaś dziwna atmosfera panowała. Obudziliśmy się rano, włączyliśmy telewizor, a tam – generał Jaruzelski wygłaszał swoje orędzie. Obwieścił stan wojenny, chciałem dzwonić do ojca, ale telefony nie działały, więc ruszyłem do Anina samochodem. Jadąc mostem zauważyłem betonowe zapory przeciwczołgowe, zawróciłem, bo pewnie nie miałbym jak dostać się z powrotem na Wolę. Pierwszy raz nie pojmowałem, co się dzieje i bałem się – słyszę. - A wujku, a takie najmocniej wspomnienie? – dopytuję. – Chyba to jak jechałem fiatem i mijałem plakaty filmu... "Czas Apokalipsy", który wtedy grali w kinie Moskwa. Nie wiem, dlaczego akurat to zapadło mi tak w pamięć. Stan wojenny zaczął się w niedzielę. W ciągu pierwszego tygodnia od jego wprowadzenia w więzieniach i ośrodkach internowania znalazło się ok. 5 tys. osób. Ogółem, w okresie trwania stanu wojennego, zostało internowanych ok. 10 tys. osób, w tym ok. 300 kobiet, w 49 ośrodkach internowania na terenie całego kraju. W dniu 13 grudnia 1981 roku nikt nie wiedział, co się tak naprawdę stało. To było jak obudzenie się w innym, niebezpiecznym świecie. fot. Chris Niedenthal. Sklep mięsny na warszawskiej Pradze, 1981 Joanna, 52 lata W 1981 dziś 52-letnia Joanna była w klasie maturalnej. 13 grudnia pamięta jako mroźny, śnieżny dzień. Również zapadł jej w pamięć widok "mundurowego", który prowadził o dziennik telewizyjny oraz wystąpienie gen. Jaruzelskiego. I strach, co to będzie i obawę, co w zasadzie oznacza "stan wojenny". - Pamiętam, że był to zimny, grudniowy dzień. Zasypało nas śniegiem - jako nastolatka mieszkałam z rodzicami ok. 45 km od Warszawy, pod Sochaczewem (dawne woj. skierniewickie - przyp. red.) - ale jakbyśmy nawet chcieli gdzieś wyruszyć, to bez przepustki nie było szans - mówi mi Joanna. - Poza tym tatę zabrali do jednostki na cały dzień, podobno na szkolenie czy dyżury, nie powiedział nam, tylko czekałyśmy z mamą i siostrą na jego powrót, pełne niepokoju. Nie mogłyśmy nawet zadzwonić - telefony nie działały, poza tym pamiętam, jak mówiono o podsłuchu. - Jak w takim razie chodziła pani do szkoły? - dopytuję. - Mieliśmy odpowiednie przepustki. Ferie świąteczne były dłuższe, niż zazwyczaj. Najgorzej wspominam to, że nie mogliśmy mieć studniówki - każda zabawa musiała się kończyć przed godziną by wrócić do domów przed godziną milicyjną. Dyrekcja zadecydowała, że lepiej wcale nie organizować imprezy - dodaje. Od kwietnia 2017 rząd planuje zmiany Ewa, 86 lat - Pamiętam, jak mój mąż, Henryk, kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego wyszedł do sklepu i na pocztę, po emeryturę - mówi mi 86-letnia Ewa, mieszkanka warszawskiej Woli. - Nie wracał przez kilka godzin, zaczęłam się martwić. Sięgnęłam po słuchawkę - telefon nie działał, więc wsiedliśmy z synem do samochodu i jeździliśmy po szpitalach, nie wiedzieliśmy co robić, a patrole kierowały nas na objazdy. Zatrzymywali nas kilka razy... W końcu jeden z milicjantów polecił pojechać na Banacha. Tam na sali leżał mój Henryk, dostał zawału. Jak potem powiedział, zobaczył czołgi, mundury i dalej już tylko ciemność - wyznaje pani Ewa. Anna, 59 lat - W czasie stanu wojennego byłam na 6. roku studiów, a mąż już pracował - mówi Anna, lekarz internista. - Przyjechał na weekend z Makowa Mazowieckiego do Warszawy, spaliśmy u moich rodziców na Brechta (Praga Północ). Obudziliśmy się następnego dnia rano - nic nie było w telewizji, dopiero po godzinie lub dwóch - wystąpienie Jaruzelskiego. Ja wróciłam wtedy do domu z mężem, ale na drugi dzień pojechałam do Warszawy, żeby zabrać rzeczy z akademika, bo chodziły słuchy, że tam będzie mieszkać wojsko. Wróciłam do Makowa i przez 2 lub 3 tygodnie pracowałam w szpitalu, bo ogłosili przerwę w zajęciach - opowiada pani Anna. Chris Niedenthal, z albumu "Polska stanu wojennego" Wraz z pojawieniem się czołgów i transporterów na ulicach, wprowadzono znaczne ograniczenia swobody przemieszczania się obywateli. Na początku stanu wojennego obowiązywała godzina milicyjna, która trwała od godziny 19:00 do 06:00, a w późniejszym okresie od godziny 22:00 do 06:00. Nie można było poruszać się po ulicach bez specjalnej przepustki. Bogusław, lat 54 lata - Nie było łatwo dojeżdżać do Warszawy, ja wtedy chodziłem do technikum na Grochowie, a dojeżdżałem z okolic Nadarzyna - mówi mi pan Bogusław, właściciel sklepu spożywczego. - Pamiętam tamtą zimę, bo brodziło się w zaspach, by dojść do autobusu. A na przystanku tłumy, autobusy nie zabierały pasażerów. A zimno! Ja wtedy musiałem dotrzeć na czas, bo miałem ważną klasówkę, bez tego mogłem już się nie pokazywać. Biegiem wróciłem do domu i pożyczyłem od ojca fiata. Pierwszy i jedyny raz pozwolił mi pojechać do szkoły samochodem, więc nie zastanawiając się, zabrałem trzy najładniejsze dziewczyny z przystanku. Zatrzymał nas patrol. Nigdy nie zapomnę ich słów: "Patrz Janek, my tu stoimy i marzniemy, a taki to pożyje!" - wspomina pan Bogusław. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego pojawiło się hasło: "Zima wasza, wiosna nasza". I właśnie na wiosnę rozpoczęły się wielotysięczne manifestacje, które kończyły się pacyfikacją przez ZOMO. Zabroniono zgromadzeń i imprez masowych. Inne uroczystości, takie jak wesela, chrzciny czy nawet prywatki, wymagały zgody organów administracyjnych. Pogłębiły się charakterystyczne dla ustroju problemy z zaopatrzeniem ludności w podstawowe artykuły żywnościowe i gospodarcze. Były kartki na kartki, w dowodzie osobistym stemplowano nawet fakt zakupu muszli klozetowej. Samochody osobowe można było zatankować tylko 3 razy w miesiącu ( litrów paliwa). Szerzyły się patologie społeczne, wzrosła liczba kradzieży. Dla wielu osób stan wojenny to był powód do emigracji. Szacuje się, że w latach 1981-89 kraj opuściło nawet milion osób. Rząd zaczął gmerać w standardach opieki okołoporodowej. Co czeka ciężarne od 2018 roku? KOCHANI ! Rodzice Weroniki i Sebastiana oraz Weronika i Sebastian proszą o nie komentowanie życia osobistego. Ponad sto osób demonstrowało w poniedziałek przed MEN wsparcie dla rodziców dzieci z niepełnosprawnością, którzy żądają zmiany przepisów, by uczniowie z orzeczeniem o kształceniu specjalnym mogli mieć nauczanie indywidualne w szkole. Według MEN przepisy to pod hasłem "O godne życie i prawa osób niepełnosprawnych oraz realizację postanowień Konwencji Praw Osób Niepełnosprawnych" przed Ministerstwem Edukacji Narodowej zorganizowały środowiska związane z Warszawskim Strajkiem Kobiet. Podobne protesty zapowiadano także w Gdańsku, Toruniu, Lublinie i Krakowie. Protestujący manifestowali wsparcie dla rodziców dzieci z orzeczeniem o kształceniu specjalnym, którzy w ostatnią środę złożyli w MEN petycję podpisaną przez 40 tys. osób. Rodzice chcą doprecyzowania zapisów rozporządzeń ministra edukacji narodowej z 9 i 28 sierpnia 2017 roku, by zagwarantowały uczniom z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego realizacji nauczania indywidualnego w szkole. Według nich nowe przepisy spowodowały, że uczniowie z orzeczeniami o potrzebie kształcenia specjalnego i nauczania indywidualnego będą się uczyli w domu, a nie jak dotąd, gdy część zajęć odbywali w szkołach. "Co my możemy, jeżeli mamy kolejne rozporządzenia, które są tak naprawdę fikcją, które mimo próśb, gróźb zostawiają furtki dyrektorom, które nie dają jasnych komunikatów i drogowskazów rodzicom. Cały czas dzieci z niepełnosprawnościami są wykluczane i będą wykluczane, bo taka jest polityka naszego rządu" - mówiła w poniedziałek Monika Auch-Szkoda z Warszawskiego Strajku Kobiet. Natomiast paraolimpijka Karolina Hamer powiedziała, że czas szkoły, chociaż placówka, do której chodziła, nie była dostosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych to "były najlepsze lata" jej życia. "Te dzieciaki dały mi akceptację totalną i poczułam się częścią większej całości. Jasne, nie miałam wózka elektrycznego, ale miałam swoją pasję" - mówiła. Uczestnicy manifestacji mieli transparent z napisem "Żądamy godnego życia dla osób z niepełnosprawnością". Kilkanaście osób utworzyło z papierowych serc napis: "Nie wykluczać dzieci!!!". Były też flagi Strajku Kobiet i Pracowniczej Demokracji. Organizatorzy demonstracji twierdzili, że odbywa się ona "w czasie, kiedy dzieci z niepełnosprawnościami rząd usiłuje wyrzucić ze szkół". Minister edukacji narodowej Anna Zalewska pytana w poniedziałek w Polsat News o protesty w związku ze zmianami dotyczącymi edukacji dzieci niepełnosprawnych powiedziała: "Te protesty już się kończą, dlatego, że dzieci po prostu są w szkole". "Indywidualne Programy Edukacyjno-Terapeutyczne właśnie mają być skierowane do każdego dziecka i tak skrojone, jak dziecko potrzebuje, tzn. (dziecko ma) tyle godzin, ile trzeba w szkole z rówieśnikami i w szkole indywidualnie" - wyjaśniła. Minister była też pytana o pieniądze na edukację dzieci niepełnosprawnych i czy nie będzie oszczędności na organizacji kształcenia takich uczniów. "Przypominam, że MEN na 190 tys. dzieci z orzeczeniami ma 7 mld 100 mln zł (w ramach subwencji oświatowej - PAP). Wprowadziliśmy mechanizm, który nie pozwala tych pieniędzy dotknąć, mają być tylko i wyłącznie kierowane dla tych dzieci. Oprócz tego jest 300 mln zł na wczesne wspomaganie, pomoc psychologiczno-pedagogiczną. 200 szkół i przedszkoli jest w +Dostępności plus+, by eliminować bariery" - odpowiedziała. Odnosząc się do złożonej w środę petycji, MEN napisał w komentarzu przesłanym PAP: "Niepełnosprawność nie jest wskazaniem do kierowania ucznia na indywidualne nauczanie. Uczeń z niepełnosprawnością ma się uczyć w szkole ze swoimi rówieśnikami, a nie tak jak dotychczas w odrębnym, wyizolowanym pomieszczeniu w szkole. Szkoła ma to zapewnić. To obowiązek dyrektora. Co jest istotne, rodzice mają wpływ na ustalenie procesu edukacyjnego swojego dziecka. Gwarantujemy im to prawem" - wskazano. Podkreślono, że "zajęcia edukacyjne przeprowadzane są w domu ucznia tylko w sytuacji, gdy jest on chory i nie może uczęszczać z tego powodu do szkoły. Kiedy stan zdrowia ucznia ulegnie poprawie, wraca on na zajęcia do szkoły. Dodatkowo przepisy dopuszczają organizację zajęć edukacyjnych z klasą oraz udział w innych formach życia szkoły, kiedy stan zdrowia ucznia na to pozwala. Te zapisy dotyczą ucznia chorego, a nie ucznia z niepełnosprawnością" - napisano. autorzy: Marcin Chomiuk, Danuta Starzyńska-Rosiecka mchom/ dsr/ wus/ Stereotypy i uprzedzenia. Bardzo istotnym elementem pracy pedagoga szkolnego są spotkania i rozmowy z rodzicami. W dzisiejszych czasach, gdy komunikacja międzyludzka ma charakter powierzchowny i zdawkowy, gdy nikt dla nikogo nie ma czasu, pedagog może stać się tą osoba, która nie ferując wyroków postara się zrozumieć problemy
Do kin wchodzi niebawem film „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Trudno się dziwić, że ktoś postanowił opowiedzieć o walce najsłynniejszej polskiej seksuolog czasów PRL-u o wydanie książki, która na zawsze odmieniła życie seksualne Polaków. Dostał gotowy scenariusz do ręki. Czytali ją wszyscy, niektórzy ukradkiem, żeby rodzice nie widzieli. Jej „Sztuka kochania” rozeszła się w większym nakładzie niż „Trylogia”„Pan Tadeusz”, czy „Biblia”. W swoim małym, ale przytulnym mieszkanku w kamienicy przy ul. Piekarskiej 5 miała dużo książek i wygodne fotele do długich rozmów z przyjaciółmi. Dzisiaj na ścianie kamienicy wisi wielka tablica: „W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości”. Sama życie miała burzliwe, dla wielu skandalizujące, ale jak nikt innym wpłynęła na seksualne obyczaje Polaków. „Michalina dorastała w głodnych latach dwudziestych poprzedniego wieku, ale miała dużo szczęścia, ponieważ rodzice byli ludźmi wykształconymi, mieli status, co zapewniło jej w miarę dostatnie dzieciństwo. Nie było to takie częste w tamtych latach, bo niemal połowa dorosłych Polaków nie potrafiła wówczas czytać. Ojciec Michaliny, Jan Braun, był kierownikiem pierwszej powszechnej szkoły w Łodzi przy ulicy Klonowej 11, gdzie razem z żoną, dziećmi i teściem zajmował niewielkie mieszkanko w kamienicy z zawilgoconej, czerwonej cegły. Mama, Anna Żylińska, kiedy jeszcze nie miała trójki dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego, ale zarabiała zaledwie na bieżące potrzeby. Pensja ojca szła w dużej części na studia biologiczne w Warszawie.” - pisze Violetta Ozminkowski, autorka książki o prywatnym życiu pierwszej damy polskiej seksuologii „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”.W szkole nie była zbytnio lubiana. Najwyższa w klasie, do tego z lekkim zezem - koleżanki były dla niej bezwzględne, chociaż ona też potrafiła rzucić im prawdę między oczy. Akceptowała ją Wanda, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, z czasem nierozłączna towarzyszka życia.„Koleżanki w większości mnie nie lubiły. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wybierano mnie nigdy do koła ani na ojca Wirgiliusza, ani na starego niedźwiedzia, co mocno śpi. Pewnie dlatego, że zawsze miałam złośliwy i cięty język, a poczucie humoru jeszcze nie dojrzało we mnie na tyle, żeby złagodzić ostrość przycinków” - pisała Wisłocka w „Malince, Bratku i Jasiu.”Przed II wojną światową, mieszkała z rodzicami w budynku szkoły powszechnej przy ul. Wspólnej 5/7, skąd wywieziono ich do Generalnego Gubernatorstwa, do Krakowa. Niedługo potem rozstała się z rodzicami, którzy wyjechali do wsi Narama w powiecie miechowskim, Jan Braun objął tam stanowisko nauczyciela w miejscowej szkole. Ona wyszła za maż za Stanisława Wisłockiego chemika i razem z nim wyjechała do Warszawy.„Mój ojciec był nieczułym, zimnym człowiekiem. Miał encyklopedyczną wiedzę na każdy temat, był bardzo oczytany i inteligentny, ale nie umiał kochać. Nie znosił zwierząt, widok kaleki na ulicy - a po wojnie było ich wielu - raził jego uczucia estetyczne. Twierdził, że nie powinni wychodzić z domu. Kobiety się za nim uganiały, bo był wysoki, przystojny, taki nordycki typ z niebieskimi oczami.” - opowiadała Violettcie Ozminkowski Krystyna Bielewicz, córka Michaliny Wisłockiej. I dalej: „Mama mówiła o sobie, że jest typem czcicielki, jeśli się z kimś przyjaźniła czy kochała, stawiała tę osobę na piedestale. Poza tym należała do kobiet, które budzą się seksualnie po trzydziestce. Nie przepadała za seksem z ojcem. Wanda za to była kobietą z temperamentem i bardzo ojcu pasowała. To mama zaproponowała życie w trójkącie Wandzie. Przyjaciółka na początku była w szoku, tłumaczyła jej, że nie może zakochać się na zawołanie, ale ojciec chętnie się na ten układ zgodził, bo jedna kobieta mu nigdy nie wystarczała. Podrywał już inne dziewczyny, kiedy byli narzeczeństwem z mamą. Nazywał je guzikami, co miało znaczyć, że są to nic niewarte miłostki. O wszystkich opowiadał mamie ze szczegółami. (…) Mama czciła go, jak bóstwo, a kiedy mówił, że inne kobiety się nie liczą i będzie ją zawsze kochać najmocniej, wierzyła mu. Bardzo długo sama przed sobą udawała, że nie jest o niego zazdrosna, że takie przyziemne uczucia nie dotyczą ich miłości. W rzeczywistości walczyły z Wandą o względy ojca, jak dwie lwice. Kiedy jeszcze w czasie wojny mama zachorowała na tyfus i po powrocie ze szpitala wyglądała jak ogolony na łyso szkielet, potwornie cierpiała, gdy dochodziły do niej zza ściany odgłosy ich radosnego śmiechu, przekomarzania się. Czuła się odrzucona nie tylko przez Stacha, ale też przez przyjaciółkę.”Bo był chyba największy szok, dla tych, którzy nie znali prywatnego życia Wisłockiej - przez lata żyła w trójkącie. Mówiła o tym otwarcie później, jeszcze nie wtedy, kiedy dzieliła mieszkanie z mężem i życie, pozornie, było jej na rękę - mogła skupić się na pracy. Po studiach codziennie przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździła z Warszawy do Białegostoku. Pracowała w szpitalu położniczym, była asystentką prof. Stefana aby być naukowcem. Otworzyła przewód doktorski, ale musiała go przerwać. Życie jej się pokomplikowało. Trójkąty, co dowodzi życie, najczęściej się nie sprawdzają. Zaszły z Wandą w ciążę niemal w tym samym czasie. Aborcja nie wchodziła w grę, ale Wanda nie chciała urodzić dziecka, którego ojciec byłby w papierach „nieznany”. Wisłocka wpada wówczas na szalony pomysł, żeby pojechać rodzić gdzieś na zapadłą prowincję. Potem wrócić i powiedzieć, że urodziła bliźniaki. Tak zrobiły. Wisłocka nigdy się do tego nie przyznała, nawet w jednym z ostatnich wywiadów, jakiego udzieliła Dariuszowi Zaborkowi z „Gazety Wyborczej”. „Myśmy mieli zasadnicze przykazanie, że wszystko o sobie wiemy, nie mamy żadnych tajemnic. Grało, dopóki Wanda pewnego dnia nie powitała mnie nowiną: „Wiesz, Wisłocki z tobą się rozwodzi, a ze mną ożeni”. Wymyślili, że zabiorą jedno dziecko. O, nie! I w tym miejscu skończyła się miłość. Bo już takiej łobuzerki to nie. Co to, to nie” - mówiła został z żoną, ale najwidoczniej nie potrafił już żyć we dwoje, rozwiedli się, dzieci zostały przy była matką? Córka, Krystyna Bielewicz mówi, że nie czuje do niej żalu, ale brakowało jej matki. Raczej nie sprzątała, słabo gotowała, miała ważniejsze sprawy na głowie. Dzieci, czasami jakby jej przeszkadzały. W każdym nrazie, nie zawsze znajowała dla nich czas.„(…) Umiała zwalić na kogoś prozę dnia codziennego, więc wysłała nas z Krzysiem do swojej mamy. Mimo tego, że babcia była ciężko schorowaną kobietą, która na dodatek zajmowała się już Ewą Braun, tą samą, która później dostała Oscara za scenografię do „Listy Schindlera”, córką mojego wujka Andrzeja Brauna, kiedyś bardzo popularnego pisarza. Musiało być babci niewiarygodnie ciężko, tym bardziej, że mieszkała w Łodzi i na pomoc swoich dzieci na co dzień nie mogła liczyć. Dlatego po roku napisała rozpaczliwy list, że nie ma siły zajmować się nami dłużej i wtedy zamieszkaliśmy z mamą, tatą i Wandą w akademiku na Placu Narutowicza. Poszliśmy do przedszkola. Później, kiedy zabrakło Wandy, mama podrzuciła mnie serdecznej przyjaciółce lekarce na półtora roku. Pamiętam też, że kiedy byłam w sanatorium leczona na gruźlicę węzłów chłonnych, odwiedziła mnie tylko raz przez dwa lata, choć to wcale nie znaczy, że mnie nie kochała i się o mnie na swój sposób nie troszczyła.” - mówiła Krystyna Bielewicz Violettcie dużo pracowała. W latach 50. była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. Zajmowała się poradnictwem, jeśli chodzi o antykoncepcję, ale też, jeśli chodzi o leczenie niepłodności. Jeździła po Polsce i uświadamiała dziewczyny i młode mężatki, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą. Nierzadko słyszała, że jest Hitlerem zabijającym polskie dzieci. Raz chciano ją obrzucić zgniłymi jajkami. W najlepszym razie, straszono, że na jej spotkania przyjdą księża i dadzą jej popalić. Mówiła: „Mam to w dupie. Kobiety, ich jakość życia w komunistycznej Polsce - to się dla niej liczyło. O dziwo, to nie księża, ale lekarze ginekolodzy byli jej nieprzychylni. Miała na to swoją teorię: lekarze usuwają ciążę, bo dziewczyny nie znają antykoncepcji. Kiedy ją poznają, lekarze stracą zarobek.”Miała też nowatorskie i bardzo skuteczne metody leczenia bezpłodności - stymulację szyjki macicy prądem. Zrezygnowała z tego, kiedy jedna z jej pacjentek dostała zapaści. O swoich pacjentkach zawsze mówiła: „moje niepłodne”.W latach 70 razem z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży. Była to jedyna w swoim rodzaju poradnia młodzieżowa, gdzie problemy medyczne, dotyczące rozwoju, zwłaszcza w okresie dojrzewania, problemy seksuologiczne i wychowawcze, psychologiczne i społeczne były przedmiotem interdyscyplinarnej troski. Warunki mieli podłe. I Michalina tam właśnie prowadziła przychodnię ginekologiczną dla dojrzewających dziewcząt. Wyposażenie gabinetu przyniosła z domu. I przyjmowała dziewczęta - wszystkie, jakie przychodziły. W poradni obowiązywała całkowita anonimowość. Jeżeli pacjent nie chciał - nie musiał podawać nazwiska, ani - co ważne - daty urodzenia. Dziewczęta głównie przychodziły z jednym problemem - bały się zajść w ciążę. Wisłocka wszystkie je uczyła zwolenniczką mało znanej w Polsce metody zabezpieczającej przy pomocy kapturka nakładanego, trochę na wzór prezerwatywy, na szyjkę macicy. Nie uznawała pigułek, obawiała się, że tabletki nie są dostatecznie przebadane, głośno powątpiewała, czy jest możliwe by hormonalna interwencja w biologię kobiety, zwłaszcza młodej dziewczyny, mogła pozostać bez negatywnych następstw. Porada przy propagowaniu kapturków była pracochłonna. Należało dziewczynę nauczyć prawidłowego jego zakładania - a to wymagało czasu. Ale metoda Wisłockiej cieszyła się sporą popularnością szczególnie wśród dziewcząt szkół zawodowych. Michalinę Wisłocką bardzo to cieszyło, bo twierdziła, że właśnie ta młodzież, nieco prymitywna i zaniedbana, wymaga dr Wisłockiej polegały na szczerej rozmowie. Potrafiła stworzyć do takiej rozmowy odpowiedni klimat. Z nią o najintymniejszych sprawach rozmawiało się jak z kimś bliskim, z kimś z rodziny. Dziewczyny często proponowały: „Może przyprowadzę do pani mojego chłopaka, pani go zobaczy i powie mi, czy jest wart tego, bym mu dawała”. Chłopcy czasem przychodzili. I wtedy odbywała się poważna rozmowa o odpowiedzialności. Dr Wisłocka pytała ich: „A dlaczego to dziewczyna ma się zabezpieczać, a nie chłopak? Dużo prościej jest używać prezerwatywy.”W miarę rozwoju i wzrostu popularności poradni pojawili się jej wrogowie. Zaczęły się telefony z pogróżkami, zapytania o to, kiedy Wisłocka z Jaczewskim otworzą burdel dla młodzieży? Pytano, jakim prawem udzielają porad dziewczynom bez wiedzy ich rodziców, czy nie boją się odpowiedzialności za demoralizowanie nieletnich? Ale w świetle obowiązującego wtedy prawa, lekarz mógł udzielić porady pacjentowi od 13 roku życia, bez udziału rodziców. Więc paragrafy mieli za sobą, ludzi - nie nie przetrwała. Wybuchł pożar, po którym szybko rozebrano budynek. Nic dziwnego - była solą w oku komunistycznej życiu prywatnym Wisłockiej też dużo się działo. Rozwód z mężem przeżyła bardzo, ale była gotowa na nowe związki. Zresztą, z jej dzienników, wynika, że miewała kochanków, jednym z nich był tajemniczy marynarz. „Leżałam naga, skulona jak mysz w pułapce. Mówiąc szczerze, bałam się trochę... Jurek taki wielki, kudłaty i umięśniony jak bokser. Ten niedźwiedź klęczał przy łóżku, patrzył i szeptał jakieś cudowne słowa, zaklęcia czy prośby i delikatnie pieścił wargami moją skórę, jak coś niezmiernie pięknego i kruchego (…). Wreszcie głodne wędrujące usta znalazły to... samo serce rozkoszy... i pieściły, pieściły, pieściły (…), rozkosz narastała i narastała, pobudzona szalonym, obłąkanym rytmem i zmuszała do krzyku spazmatycznego, zduszonego krzyku rozkoszy (…). Uchylam ociężałe powieki, a on siedzi na krawędzi łóżka i patrzy na mnie z tym swoim strasznie kochanym uśmiechem: „Malinka, Malinka moja”” - pisała w swoich z Jerzym, czy raczej koniec romansu, przeżyła bardzo mocno. Konradowi Szołajskiemu, autorowi filmu dokumentalnego „Sztuka kochania według Wisłockiej”, mówiła: „Czułam się jak narkoman po odstawieniu narkotyku, chodziłam na głodzie, którego niczym nie mogłam zaspokoić”. Ale byli też inni mężczyźni, choćby Włodek, z którym przechadzała się po Nowej Hucie. w 1976 roku jej „Sztuka kochania” pojawiła się na rynku oficjalnym, wydana przez „Iskry”, była najpierw sprzedawana nielegalnie, na bazarze, odbijana na powielaczu. To było najpopularniejsze dzieło czasów PRL. W przedmowie Michalina Wisłocka napisała: „Sztuka kochania nie zawiera recepty na miłość, nie jest także podręcznikiem technik seksualnych. „Kochanie” to piękne polskie słowo, które w moim odczuciu określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi.”Pierwotny jej tytuł miał brzmieć: „Sztuka miłości”, ale w tym czasie pod takim tytułem Zbigniew Lew-Starowicz publikował cykl swoich wykładów, więc Wisłocka nie chciała go kopiować. Miała straszne problemy z wydaniem swojej książki. „Nie komuniści się bali, ale konkurencja. Że żadnej ich książki ludzie już nie kupią, gdy moja wyjdzie. Cztery lata leżała zaaresztowana w Komitecie Centralnym, to był skutek. Komunistów gówno obchodziły narządy płciowe. Ich obchodziło to, że pan Kozakiewicz powiedział, że książka nie może wyjść, a drugi seksuolog, pan Imieliński, to potwierdził. Gdy książka wreszcie trafiła do cenzury, czepiali się, że zdjęcia pozycji są za duże, a były wielkości pocztówki. Zmniejszaliśmy, aż się zrobiły maleńkie jak znaczek pocztowy. Co im zrobiłam mniejszy, to miał być jeszcze mniejszy. I tak na okrągło. W końcu jak już był taki mały, że nie było wiadomo, kto baba, a kto chłop, to mówię do naszego grafika: „Panie, zrób pan chłopa czarnego, babę białą, albo odwrotnie, żeby było widać, czyje nogi, czyje ręce, bo przecież to wszystko razem jest do niczego”. Zrobił i rzeczywiście bardzo czytelne są te rysunki. Więc potem pytali: „Ale dlaczego biała kobieta z Murzynem?” To był największy zarzut. Mózg staje.” - opowiadała potem Komitecie Centralnym PZPR wstrzymano jej druk, więc „Sztuka kochania” przeleżała „na półce” kilka lat. Nie pomogło to, że na 12 recenzji napisanych przez lekarzy, tylko dwie były pozytywne: prof. Soszki i Andrzeja Jaczewskiego. Prof. Jaczewski pisał wtedy: „Autorka widzi w erotyce wielką szansę człowieka - szansę na szczęście, na radość życia i udane pożycie małżeńskie. Podaje cały arsenał sposobów i metod rozszerzania doznań, wzbogacania pieszczot, zalotów - w ogóle kontaktów dwojga ludzi, - którzy się kochają. Tak właśnie - kochają, bo autorka wyraźnie mówi, że tylko ludzie, których wiąże coś więcej niż pożądanie i kontakt seksualny, przeżywają pełnię erotyki. Przeprowadzone przed kilkunastu laty badania przedstawione w Raporcie Kinseya wykazały, że znaczny procent kobiet żyjących w małżeństwie nie ma satysfakcji z pożycia małżeńskiego. Procent ten był niebagatelny i niestety stały, podobny w różnych raportach i opracowaniach. Dlaczego godzić się z tym, że dla znacznej części kobiet nieznane są rozkosze życia seksualnego? By tej sytuacji zaradzić, trzeba było dwu rzeczy: po pierwsze rehabilitacji seksu i zmiany nastawienia tej grupy kobiet do życia płciowego, ponieważ by doznawać satysfakcji seksualnej, trzeba seks aprobować. Po drugie nauki techniki współżycia. Nie łudźmy się: techniki współżycia musi nauczyć się każdy. Tu „Instynkt” nie wystarczy. Dlaczego każdy ma odkrywać wszystko na nowo, od początku? Dlaczego seks miałby być jedyną dziedziną życia, w zakresie której nikt nikomu niczego nie przekazuje? Zgodziliśmy się już z tym, że trzeba uświadamiać. Ale ten, kto tak sądzi, powinien także powiedzieć, jak należy współżyć seksualnie, by kobieta była szczęśliwa, by korzystała z danych przez naturę możliwości. W tym ostatnim postulacie zawiera się nowatorstwo pracy doktor Wisłockiej. Wszystkie dostępne w Polsce książki seksuologiczne dochodziły do „muru milczenia”, poza który już nie wychodziły. O technice współżycia pisało się mgliście i ogólnikami. W książce tej znajdują się przepisy nieraz prawie typu „książki kucharskiej”. Dobrze to czy źle? Oceni czytelnik, ale ja sądzę, że tak właśnie być powinno.” Czytelnik ocenił, że tak powinno być. Wisłocka odniosła niebywały sukces. Jej przyjaciele przyznają, że w tym czasie była bardzo kobieca, ale też próżna i czuła na popularność. - Swoją popularność bardzo sobie ceniła i ją podkreślała. Kiedyś z pewnym wyrzutem opowiadała mi, że chciała kupić jakiś reglamentowany towar, spotkawszy odmowę domagała się „względów” mówiąc, że jest Wisłocka! Sprzedawczyni nie wiedziała, kto to taki. Wisłocka ubolewała nad tą ignorancją. Pamiętam, że gdy wybieraliśmy się do opery, to w czasie przerwy ludzie dość nagminnie ją sobie pokazywali, czasem palcami, coś szepcąc. Wtedy Michalina była „cała w skowronkach” - opowiadał nam kiedyś bliski jej prof. Andrzej lata spędziła dość samotnie. Mieszkała sama w swoim małym mieszkanku na Starówce. Opiekowali się nią gosposia, sąsiedzi, prof. Andrzej Jaczewski i Zbigniew Izdebski, z którym się zaprzyjaźniła. Przed śmiercią trafiła do szpitala na warszawskim Solcu. Tu miała spotkać swoją ostatnią miłość. „Początkowo nie mogłam w to uwierzyć. Umierająca kobieta, która leży w szpitalu, zadurza się w 40-letnim lekarzu. Dodatkowo bała się, że jest o nią zazdrosna młoda lekarka” - opowiadała Violetta Ozminkowski, autorka biografii Michaliny Wisłockiej w „Sobocie z Jedynką”. I na koniec: „ Wisłocka mówiła, że miłość jest jak otwarte niebo, nie zna wieku. Wieje jak wiatr i można się zakochać nawet umierając”. Współpraca: Anita Czupryn

Wakacje z rodzicami w PRL-u. Niektóre dzieci wyjeżdżały na wakacje z rodzicami. Często na takie wczasy również były organizowane przez zakłady pracy. Jeździło się wówczas w ramach Funduszu Wczasów Pracowniczych do państwowych ośrodków wypoczynkowych.

Czy ta książka, to była podróż sentymentalna? Sławomir Koper: Na swój sposób na pewno. Miałem 26 lat jak upadała komuna. Doskonale pamiętam te czasy. Teraz jest moda na całkowite negowanie PRL­u, według mnie to była epoka bardzo bogata, chociażby w wydarzenia kulturalne. Takiego wysypu talentów twórczych nie było nigdy w Polsce. Nawet w II Rzeczpospolitej. I jak pan to tłumaczy? Nic nie było w sklepach, ale życie było mniej skomercjalizowane, coś za coś. Celebryci epoki PRL­u, cokolwiek byśmy o nich mówili, to postaci z naszych podręczników kultury, a kto będzie pamiętać o tych dzisiejszych gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, wywijają koziołki? Przez pana książkę przewijają się kultowe komedie Stanisława Barei, zabiera pan czytelników na festiwale w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu… To taki barwny kalejdoskop, polityki unikam. Żartobliwie mawiano, że w tym całym obozie wschodnim, byliśmy najweselszym barakiem. Coś w tym jest. Agentka Mosadu i polski kompozytor. Ostatnia miłość Krzysztofa Komedy | Historia z Koprem Tamtejsze imprezy były obowiązkowo zakrapiane. W PRL­u Polacy masowo nadużywali alkoholu. Napisałem kiedyś książkę "Stracone pokolenie PRL", wymieniam w niej wielu czterdziestoletnich – na zachodzie utarła się nazwa Klub 27, dla artystów, którzy odeszli w tym wieku, artyści w PRL odchodzili po czterdziestce… Tacy ludzie jak Iredyński, Grochowiak. Popełnił samobójstwo Stachura. Cybulski wpadł pod pociąg, Kobiela zginął w wypadku. Jeśli chodzi o picie, pamiętam taką anegdotę ze studiów, z czasów schyłkowej komuny: Dlaczego dużo piją na Politechnice? Z rozpaczy. A na Historii na Uniwersytecie? Z nudów. Mieliśmy mało zajęć. Rozwijaliśmy się duchowo, również przez alkohol. Z nudów? Lenin powiedział słynne: kto nie pracuje, ten nie je. W Polsce PRL-u panował nakaz pracy. Były wyjątki. Edward Stachura do końca nie miał wpisanego w dowodzie miejsca zatrudnienia. Władza uważała go za nieszkodliwego dziwaka, wielbiciele za pozostałość z post hipisowskiego świata. Ale to prawda, że w dowodzie trzeba było mieć wpisaną nazwę zakładu pracy. Wszyscy się z tym godzili. Nie mieli wyjścia. Uważam, że praca w PRL-u wyglądała raczej w myśl zasady – czy się stoi, czy się leży, parę tysięcy się należy. Z pozytywów, ta epoka kojarzy się wielu z naszymi sukcesami sportowymi. Mecze piłkarskie sprawiały, że dosłownie pustoszały ulice. Piłka nożna nie osiągnęła nigdy takiego poziomu, jak wówczas i pewnie już nie osiągnie. Oklaskiwaliśmy też sukcesy naszych siatkarzy. Złoty medal w Montrealu po wygraniu z Wielkim Bratem, jak mówiono na Związek Radziecki. Kiedy Kozakiewicz pokazał swój słynny gest na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku, miałem siedemnaście lat. Doskonale rozumiałem jego znaczenie. Czym panu smakował PRL? Trzymam teraz w dłoni paluszki żerańskie, identyczne, jak te sprzedawane w czasach PRL. Tak samo wyglądały i smakowały tak samo. Idealne do podgryzania przy czytaniu. Książka Sławomira Kopra "PRL po godzinach. Celebryci, luksusy, obyczaje" od wydawnictwa Harde dostępna w najlepszych sieciach księgarskich i księgarniach stacjonarnych oraz internetowych, w tym na jak też w wersji e-book na Sonda Który aktor załużył na na miano największego playboya PRL-u? Tomasz Stockinger Karol Strasburger Bronisław Cieślik Daniel Olbrychski Jan Englert Janusz Gajos Jerzy Zelnik Leszek Teleszyński
Dodatkowo skontaktowałem rodzinę z państwową agencją pomocy w pracy. A w ciągu kilku miesięcy rozkwitła zarówno osobiście, jak i akademicko. Ucz się z powyższego, przygotowując się do rozmowy kwalifikacyjnej z nauczycielem przedszkolnym. Podziel się również informacjami z rodziną i przyjaciółmi. Powodzenia. Zespół CSN.
Najlepsza odpowiedź blocked odpowiedział(a) o 23:50: Myślę, że takich pytań można by zadać zapytaj o to swoich podaję przykłady pytań jakie można by zadać osobie pamiętającej czasy to prawda, że w czasach PRL-u był w sklepach tylko ocet?Czy to prawda, że ustawiały się kilometrowe kolejki gdy "towar rzucano na sklepy"?Jakie towary były dostępne w PRL-u na kartki?Który produkt spożywczy był pierwszy na kartki?Co pani/pan robiła w czasie stanu wojennego?Czy była pani/pan prześladowane przez Urząd Bezpieczeństwa?A może ktoś z pani/pana rodziny lub znajomych?Czy była pani/pan agentem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego?Co to było ORMO?Czy działała pani/pan w opozycji?Czy była pani/pan kiedyś spałowana w czasie demonstracji?A może oblana wodą z armatki, lub aresztowana za udział w nielegalnej demonstracji?Czy należała pani/pan do "Solidarności"?Czy była pani/pan na mszy podczas wizyty JPII w Polsce?Czy to prawda, że w czasie wydarzeń czerwcowych w Poznaniu w 1956r władza ludowa wysłała na ulicę czołgi i strzelano do robotników? Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 15:38 gdyby pan/i mógł/mogła przenieść się w tamte czasy skorzytałaby pan/pani z tego? w kilku zdaniach opisać muzykę i film w tamtych czasach...Na TvnStyle leci taki program ''Ileśtam niezapomnianych...'' i tam było o Prl-u to znajdź sb w necie ten odc. zapytaj, jakie wtedy kawały sobie ludzie opowiadali Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub

Przeprowadź wywiad z babcią lub dziadkiem na temat 2 wojny światowej? 2011-05-10 15:22:27; Jake pytania mogę zadać przeprowadzając wywiad z babcią o Swiętach Bożegonarodzenia 2012-11-23 18:59:40; wywiad z babcią /dziadkiem pomocy 2010-09-21 14:40:19; Napisz wywiad z babcią lub dziadkiem na temat ich dzieciństwa itp. 2010-11-02 18:31:08

Marek Wenta – kapitan żeglugi wielkiej, pilot morski, autor książki ,,Na przekór bałwanom”. Urodził się 7 czerwca 1949 roku w Sztumie. Maturę uzyskał w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie (1967 r.), zaś studia ukończył na Wydziale Nawigacyjnym Państwowej Szkoły Morskiej (aktualnie Uniwersytet Morski) w Gdyni w 1970 roku. Pracę na morzu rozpoczął na statkach Polskich Linii Oceanicznych, aby w 1977 roku przejść do Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. W 1982 roku uzyskał dyplom kapitana żeglugi małej, a w 1988 roku kapitana żeglugi wielkiej. W latach 1984-1988 pracował jako starszy oficer na statkach morskich u armatora niemieckiego. Od 1988 do 1998 był kapitanem na statkach ro-ro oraz na promach pasażerskich: m/f Rogalin i m/f Nieborów. W latach 1990-1995 pracował na kontraktach zagranicznych jako kapitan u armatora brytyjskiego. W 1998 roku został pilotem morskim w Przedsiębiorstwie Usług Morskich Gdańsk-Pilot Sp. z i stamtąd odszedł w 2016 roku na emeryturę. W latach 1994-2003 był członkiem rady nadzorczej Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Od stycznia 1999 roku do grudnia 2001 był ławnikiem Izby Morskiej w Gdyni. Obecnie jest ławnikiem Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Posiada także dyplom dla członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Zna angielski i rosyjski. Mieszka w Redzie. Prywatnie kochający mąż i ojciec dwóch synów, a także dziadek wnuczki i trzech wnuków. Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Na przekór bałwanom”. Nie zapytam Pana, czy woli góry, czy morze. To myślę, że jest oczywiste. Zapytam natomiast, w jaki sposób przekonałby Pan miłośników gór, by wybrali się w rejs po morzach i oceanach? Trudne zadanie. Patrząc z pozycji pasjonata, staram się znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia dla pasjonatów gór i pasjonatów morza. Dla mnie, moja pasja stała się jednocześnie moją pracą na morzu, którą wykonywałem prze całe moje zawodowe życie. Może, trochę żartobliwie, posłużę się wykresem liniowym. Pasjonaci gór, znajdą się na linii pionowej, ja z moją morską pasją, na linii poziomej. Oni, na swojej pionowej linii, idą wyżej, coraz wyżej, ponad chmury, ja, na swojej poziomej linii, płynę i przed dziobem statku widzę horyzont. Tak myślę że pcha nas do przodu ciekawość. Ich, co ich czeka powyżej chmur, mnie, co mnie czeka za horyzontem. Podobnie zmagamy się z potęgą przyrody. Coraz wyżej, to silne wiatry, coraz niższe temperatury i coraz niższe ciśnienie, u mnie morze pokazuje swoją potęgę, kiedy miota statkiem, gdzieś tam na środku oceanu. Myślę że w takich momentach, łączy nas pokora do sił przyrody. I jeszcze jedno, w jakiejś ekstremalnej sytuacji, kiedy w górach jesteś sam i twoja decyzja musi być tylko dobra, innej przyroda nie wybaczy. Na morzu w takich momentach cała załoga statku oczekuje właściwych decyzji od Kapitana statku i tu podobnie, morze nie wybaczy złych decyzji. W naszym morskim środowisku jest takie powiedzenie, ,,Captain is always alone”. Myślę że tacy pasjonaci gór daliby się zaprosić do wspólnego przeżycia, morskiej przygody i byłoby o czym pogadać. Ale w morzu można się zakochać, nie wypływając w jakieś dalekie rejsy. Zapraszam wszystkich nad brzeg morza, aby poczuli ten powiew morskiej bryzy, doświadczyli pięknych wschodów i zachodów słońca, wsłuchując się w tym czasie w szum morskich fal. Dźwięk morskich fal będzie inny, kiedy morze będzie spokojne, a inny, kiedy będzie sztorm i fale będą wysokie. Usłyszą wtedy całą moc morza które właśnie pokazywać będzie swoją potęgę. Zauważą również zmieniające się kolory morskich fal, które będą mienić się różnymi barwami, od niebieskich poprzez granatowe, gdzieś tam przemknie zielony, przemieszany z bordowym aby w czasie sztormu na wierzchołkach fal pojawiła się biała barwa. I wtedy poznają morskie bałwany. Po takich doznaniach, na pewno po jakimś czasie, poczują tęsknotę i nieodpartą chęć powrotu nad morski brzeg. Żegluga, morze i oceany to Pana wielka pasja i miłość. Proszę przyznać, co sprawiło, że narodziło się w Panu tak wielkie uczucie? Całe moje dzieciństwo przebiegało w morskich klimatach. Mieszkałem w Gdańsku, częste spacery z Rodzicami nad Motławą, nad brzegiem morza. Na plażę chodziliśmy na Stogi. Pierwszą przygodę na wodzie, jeszcze słodkiej, przeżyłem w roku 1957. Byłem w drugiej klasie Szkoły Podstawowej, kiedy, Ojciec, który był wtedy członkiem klubu kajakowego w Gdańsku, zorganizował przepiękną wyprawę kajakową. Całą rodziną, Mama, moja mała siostra i kuzyn, ruszyliśmy kajakami z przystani na Motławie najpierw Martwą Wisłą, aby poprzez śluzę w Przegalinie, przepłynąć Wisłę w drodze do Elbląga, potem Kanałem Elbląskim do Brodnicy, stamtąd rzeką Drwęcą do jej ujścia do Wisły, no i Wisłą, powrót do Gdańska. Potem bardzo szybko zaczęła się przygoda ze słoną wodą. Praktycznie każde wakacje, to były harcerskie obozy żeglarskie. Będąc w Liceum, na jednym z takich obozów, trafiłem na ,,czerwoniaki”. Tak nazywano flotyllę sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie wycofanych z eksploatacji szalup ze statku m/s Batory. A że wszystkie wyposażone były w czerwone żagle, stąd wzięła się potoczna nazwa ,,czerwoniaki”. To była naprawdę twarda szkoła życia na wodzie. Dzisiaj kiedy wspominam jak to z Pucka na wiosłach, płynęliśmy na półwysep helski, to przypominam sobie jakich bąbli na rękach, wielu z nas się wtedy nabawiło. Wiosła, którymi nam było dane wtedy machać parę godzin, były to ciężkie drewniane wiosła, które ledwo można było objąć dłonią. Oczywiście również zdobywałem w tamtym czasie, poszczególne stopnie żeglarskie. Tak więc w klasie maturalnej, wydawało się, że oczywistym będzie, jaki kierunek obiorę w życiu. Tuż przed maturą, pojawił się jednak mały dylemacik, Prawo, czy Szkoła Morska. Bardzo skutecznie rozwiązał to moje małe zawahanie Karol Olgierd Borchardt. Po przeczytaniu jego książki ,,Znaczy Kapitan”, wątpliwości już nie miałem żadnych. Po maturze w roku 1967 zdaję na wydział nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. „Na przekór bałwanom” to bardzo ciekawa książka opisująca Pana doświadczenia z morzem. Dlaczego postanowił Pan podzielić się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami? Na stronie internetowej książki, na tak postawione pytanie, odpowiadam – ,,Napisałem tę książkę, aby spełnić swoje marzenie. Marzenie, którego mały płomyk tlił się w zakamarkach mojej głowy od wielu lat. Nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Przez lata pracy na morzu nie pozwoliłem aby ten płomyk zgasł. Aby go podtrzymywać, cały czas zapisywałem w swojej pamięci mijające wydarzenia. Aby po latach się nie zatarły , robiłem jakieś skrótowe zapiski w podręcznych kalendarzykach, fotografowałem, kręciłem filmy. Ale również starałem się zachować jak najwięcej dokumentów z tamtych czasów. I teraz, będąc już na emeryturze, kiedy zabrałem się za realizację mojego marzenia i sięgnąłem do tych wszystkich, zgromadzonych przez lata, materiałów, płomyk zamienił się w już duży płomień. Każde zdjęcie, każdy zapisek, to teraz jakby kluczyk, który otwiera szufladki w mojej głowie. Każda szufladka, kryje w sobie jakieś wydarzenie sprzed lat. Odtwarzam je teraz, i czuję jakby to było wczoraj. Jest coś takiego w człowieku, że chce coś po sobie zostawić. Rzeczy materialne, przeobrażają się, zanikają, a z czasem, pojawiają się nowe. Książka, słowo zapisane zostanie na zawsze. Kiedy mnie już nie będzie, wnuki, prawnuki, patrząc na zdjęcie Dziadka, otwierając książkę, i czytając te wszystkie moje, autentyczne historie, będą uczestniczyć w opisanych przeze mnie wydarzeniach, poznając klimat tamtych czasów. Patrząc zaś nieco inaczej, daje się zauważyć, że życie wokół nas, toczy się dziś w takim tempie, że szybko zapominamy, jak wyglądała rzeczywistość dziesięć lat temu. Nie mówiąc o tym jak było jeszcze czterdzieści lat temu i dawniej. I to jest następny powód, dla którego napisałem tę książkę. Napisałem ją z humorem, aby uświadomić czytelnikowi, szczególnie temu z młodego pokolenia, że czas w którym żyje, nie jest wart jego złych emocji. Zawsze, w swoim życiu, do każdej sytuacji, podchodziłem z optymizmem i humorem, czego i Tobie życzę, Drogi Czytelniku, kiedy po przeczytaniu tej książki, wrócisz do otaczającej cię rzeczywistości.” Swoją przygodę z morzem rozpoczął Pan w 1970 roku. Proszę powiedzieć, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się polska żegluga morska? Chcąc wyczerpująco odpowiedzieć na te pytanie, to spokojnie gruba książka by nam wyszła. Zmiany są ogromne i to w każdym aspekcie pracy na morzu. Mogę chyba tak powiedzieć, bo byłem tych zmian naocznym świadkiem, przez prawie 50 lat. Rok 1970, kiedy kończę Państwową Szkołę Morską to czasy kiedy astronawigacja była podstawą określania pozycji statku na oceanach. Sekstant, dzisiaj niektórzy mogą nawet nie pamiętać do czego służył ten instrument, był dla nas wtedy podstawowym narzędziem pracy. Radar używany wtedy na statkach a ten dzisiejszy, to chyba dużo nie przesadzę, jak powiem, że to jakby porównać dawny stacjonarny telefon z tarczą, do dzisiejszego smartfona. Wtedy, jak się wchodziło na mostek, to w porównaniu z dzisiejszym mostkiem na statku, było tak jakoś szaro i ubogo w urządzenia. Dzisiaj jak wchodzisz na mostek na dużym statku i kiedy wszystkie potrzebne urządzenia są włączone, to tak jak byś wszedł do działu z telewizorami w Media Markecie, gdzie cała ściana z wiszącymi na niej telewizorami mieni się różnymi kolorami ich ekranów. W tracie tych pięćdziesięciu lat, również przeżyłem takie chwile, kiedy pojawiały się nowe systemy nawigacyjne, czy nowe urządzenia. Najnowsze rzeczy w tamtych czasach, po paru latach, okazywały się przestarzałe i zastępowane innymi nowszymi. Takie nazwy jak Decca Nawigator, Loran, Omega itp., laikowi nic nie powiedzą a u kolegów ze środowiska morskiego wzbudzą westchnienie, kiedy to było. Rozwój techniki satelitarnej, to również szybki rozwój nawigacji morskiej, ale przecież nie tylko. I tak dochodzimy do dzisiejszego GPS (Global Position System). Dzisiaj jesteśmy w stanie, błyskawicznie i bardzo dokładnie określić pozycję statku w każdym zakątku kuli ziemskiej. Mój morski czas, to czas od sekstantu do GPS-u. Ten czas, pomiędzy, był bardzo ciekawy i dynamiczny. Gdyby dzisiaj, wyłączono nagle prąd, to chyba zrobiłbym jeszcze pozycję z gwiazd, używając do tego sekstantu. Może to pytanie będzie z gatunku tych dziwnych. Jednak proszę wytłumaczyć mi laikowi, czym różni się żegluga wielka od żeglugi małej? Dzisiaj terminy żegluga mała i żegluga wielka nie występują, jako odrębne określenia. Takie określenia istniały w obowiązujących w Polsce do roku 1983, przepisach, dotyczących żeglugi morskiej. Obecnie, jedynie dyplom morski, który posiadają kapitanowie o najwyższych kwalifikacjach, zawiera słowo ,,wielki”. Stąd jest Kapitan Żeglugi Wielkiej i nazwa dyplomu, który posiada to Dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej. Szczegółowo tę kwestię poruszam w mojej książce „Na przekór bałwanom”. Pana doświadczenie zawodowe, będące również pasją, jest bardzo bogate. Pracował Pan na statkach Polskich Linii Oceanicznych oraz u armatora niemieckiego czy brytyjskiego. Jakie są różnice między polską a zagraniczną żeglugą? Na dzień dzisiejszy, to praktycznie nie ma żadnych. Praca na statkach, u każdego armatora na Świecie, od strony technicznej wygląda podobnie. Czy to na statkach u armatora niemieckiego, brytyjskiego, polskiego czy też innych, obowiązującym językiem w komunikacji, jest język angielski. Wszyscy pracujemy na takich samych mapach morskich, obowiązują takie same wydawnictwa w języku angielskim, korzystamy z tych samych urządzeń nawigacyjnych. Jeśli miałbym doszukiwać się jakiś różnic, to jednak w kontekście historycznym, będzie to różnica w zarobkach i mocno ograniczonych możliwościach wyjazdu na kontrakt zagraniczny, w latach siedemdziesiątych. Kiedy zaczynałem pracę na morzu w roku 1970, jeszcze w PRL – u, to po Szkole Morskiej cały nasz rocznik znalazł pracę na statkach gdyńskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych, który wtedy dysponował flotą 180 statków pod polską banderą. Nawet nie myślało się wtedy o jakiejś pracy na zagranicznych statkach. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przynosi znaczne zwiększenie wyjazdów do pracy na statki pod obce bandery, polskich marynarzy. Obowiązywał wtedy specjalny paszport służbowy, wydawany na dwa lata, bo na taki czas opiewała zgoda na urlop bezpłatny udzielana marynarzowi, przez polskiego armatora. Kiedy ja wyjeżdżałem w roku 1984 na statek do armatora niemieckiego, to była to dla mnie wtedy taka trochę podróż w nieznane. Znalazłem się w pracy w innym ustroju, mentalnie trzeba było szybko złapać reguły morskiej roboty w gospodarce wolnorynkowej. Dopasować się do nieco innych reguł w podejściu do pracy, podregulować szacunek do zarabianego pieniądza. Jedyne co było takie samo, to nawigacja i typowa marynarska robota na statku. No a potem, po roku 1989, następowały w Polsce szybkie zmiany, otwarcie granic, dostępność do rynków pracy praktycznie na całym Świecie, zmiany w szkolnictwie morskim itd. Ale także ,,sukcesy” w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, spowodowały że na dzień dzisiejszy w PLO zostały dwa statki. Reguły ekonomiczne wymusiły również, że i polscy armatorzy rejestrują statki pod obcymi banderami. Reasumując, dzisiaj każdy absolwent po ukończeniu uczelni morskiej, w Gdyni jest to dzisiaj Uniwersytet Morski, może od razu szukać pracy na statkach armatorów zagranicznych. Termin ,,praca pod obcą banderą” przestał istnieć. No bo co by powiedział polski marynarz, który okrętuje dzisiaj na polski prom pasażerski m/f Wawel, którego armatorem jest Polska Żegluga Bałtycka a tam na rufie powiewa bandera Bahamas. „Na przekór bałwanom” to dość przewrotny tytuł książki. Proszę przyznać, czy taki tytuł ma jakiś ukryty cel ? Ten tytuł pojawił się po jakimś czasie pisania książki, nie był w ogóle brany pod uwagę kiedy siadałem do pisania. Pierwotny zamiar miałem taki, aby skupić się w dużej części na historiach które przeżyłem w czasie moich morskich rejsów. Trafiłem wtedy na taki program edukacyjny Book Master Intensive, który prowadzi Ewa Miłek. I po pewnym czasie, pewnego dnia Ewa stwierdza, słuchaj, ale tu w tych historiach, które piszesz, czasy PRL-u pięknie widać. No i to był moment, od którego zacząłem poszerzać te moje autentyczne historie o pewne wątki z tamtych czasów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł książki ,,Na przekór bałwanom”. Już wyżej mówiłem, że kiedy na morzu jest sztorm, to pojawiają się białe grzywacze, wtedy mówimy o morskich bałwanach, no i aby dotrzeć do celu, musimy zmagać się z tymi bałwanami. Ale i na lądzie stykaliśmy się ze specyficzną mentalnością tamtych czasów. Niejednokrotnie, pojawiały się problemy z załatwianiem najprostszych spraw w urzędach, często walka z różnego rodzaju niespójnymi przepisami. Wszystko to podobne było do walki jaką w czasie sztormu toczyliśmy z morskimi bałwanami. Myślę że teraz będzie jasne, dlaczego wybrałem taki tytuł, a jeszcze jaśniej będzie, po przeczytaniu książki. Pana książka w sposób lekki i przyjemny prowadzi nas po meandrach morskiej rzeczywistości, dzięki czemu wypływamy w niezwykły rejs ku przygodzie. Proszę przyznać dlaczego warto po nią sięgnąć? Pisząc tą książkę przyjąłem pewne reguły. Przede wszystkim są to moje autentyczne historie, które sam przeżyłem. Siadając do pisania jakiejś historii z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy lat późniejszych, trzymałem się zasady, że przenoszę czytelnika i siebie piszącego, w tamte czasy. Poruszamy się w mentalności tamtych czasów, mając tamtą wiedzę, wśród techniki, jaka wtedy była. Bardzo łatwo jest dzisiaj, posiadając później nabytą wiedzę, na wydawanie jakiś ocen o tamtych czasach. Zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Autentyzmu moim historiom, dodaje fakt zamieszczenie autentycznych dokumentów, które zachowałem z tamtych czasów. Piszę o Świecie którego już nie ma. Pewne wydarzenia, choćby takie, kiedy na Morzu Czerwonym dowiadujemy się, że statek na którym jesteśmy został sprzedany i wykreślony ze wszystkich rejestrów, to pomysł na jaki wtedy wpadłem, aby połączyć się telefonicznie z Londynem, poprzez Jeddah Radio, dzisiaj byłby całkowicie niewykonalny. Starałem się opisać historie z tamtych czasów z humorem, czy działy się one na morzu czy na lądzie. Ważnym wątkiem książki jest nasza wspólna droga z moją żoną Miśką. Zaczynaliśmy ją razem w 1972 roku, o czym jest pierwszy rozdział książki, dzisiaj mija nam 48 lat od tamtej chwili. Zapraszam serdecznie do lektury. Zapewne podczas wielu rejsów znajdował Pan czas na czytanie książek. Po jakie tytuły najchętniej Pan sięgał? Odpowiem przewrotnie. Najpiękniejszą dla mnie lekturą, była zawsze lektura listów od mojej żony. Pamiętajmy że w czasach, o których piszę, nie było smartfonów, internetu. Listy dochodziły do nas, na statek, z dużym opóźnieniem, miesięcznym i nieraz większym. Mówimy tu o dalekich rejsach, do Chin, Japonii, itp. I jeśli jakieś zdarzenia z czasu kiedy moja żona list pisała, dawno już były nieaktualne, to jednak taki list zawierał i takie treści które nigdy nie traciły aktualności. A do miłej lektury się często powraca. Jeśli chodzi o książki, to zawsze interesowała mnie historia. Również ciekawość otaczającego mnie świata, powodowała zainteresowanie literaturą faktu. Różnie bywało z dostępem do tego co się lubi, na różnych statkach różnie takie biblioteczki, wyglądały. Pływając na kontraktach, to dostęp do książek był praktycznie niemożliwy. Trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że dostęp do literatury faktu, swoimi listami, znakomicie uzupełniała mi moja żona, a kiedy otrzymywałem je, od niej, z dużym opóźnieniem, to i wypełniały reguły literatury historycznej. „Na przekór bałwanom” to Pana pierwsza książka. Czy będzie kolejna? Książka, tak, pierwsza. Popełniałem, co prawda wcześniej, jakieś krótkie kawałki, ale trafiało to do przysłowiowej szuflady. Czy będzie druga ? Kiedy zaczynałem pisać ,,Na przekór bałwanom”, to myślałem że to będzie ta jedna. No cóż zobaczymy, dzisiaj odpowiem dyplomatycznie, nigdy nie mów nigdy. Jakieś tam notatki mam, więc wszystko jest możliwe. DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW. Zdobycie zaufania rodziców, wspólna praca nad zapewnieniem każdemu dziecku optymalnych warunków jego rozwoju przynosi wymierne korzyści w pracy każdego przedszkola. Program „Razem weselej” zawiera treści dotyczące współpracy z rodzicami przez cały okres pobytu dziecka w przedszkolu. Rolą nauczyciela-wychowawcy jest dostosowanie Dr Robert Skobelski, historia PRL, Uniwersytet Zielonogórski Sądzę, że w nauczaniu dziejów PRL trudno mówić o obiektywizmie – dominuje czarno-biała klisza oraz umacniane współczesnymi podziałami politycznymi interpretacje i stereotypy. Nie dziwi to jednak, gdy się weźmie pod uwagę mnogość kontrowersji i sporów naukowych wokół wielu wydarzeń tamtego okresu, a także fakt, że sporo zagadnień (może poza okresem do 1956 r.) nie doczekało się z różnych powodów rzetelnej analizy i opracowania. Trudno w takiej sytuacji o wyważone oceny, które znalazłyby następnie odbicie w podręcznikach i na lekcjach historii. Ale w przypadku przekazywania wiedzy o PRL występuje również inny ważny, choć niedostrzegany problem – natury bardziej organizacyjnej. Otóż uczestnicząc od wielu lat w kształceniu i dokształcaniu nauczycieli historii, spotykałem się często z opiniami, że w szkole po prostu brakuje czasu na realizację części programu dotyczącej dziejów po 1945 r. (kurs w praktyce kończy się zazwyczaj na czasach stalinowskich i październiku 1956 r.!), bo akurat zbliża się koniec gimnazjum albo liceum i godziny, które miałyby być poświęcone temu okresowi, pochłaniają ogólne przygotowania do egzaminów gimnazjalnych bądź matury. Potwierdza to później wiedza studentów historii; zadowalająca mniej więcej do końca II wojny światowej, cząstkowa i powierzchowna w odniesieniu do późniejszych dekad. Dr Sylwia Bykowska, historia społeczna PRL, Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna Podręczniki szkolne z różnych powodów skupiają się głównie na polityczno-symbolicznych aspektach PRL, na walce z władzą, uwypuklając np. tzw. polskie miesiące: Czerwiec ’56, Grudzień ’70, Sierpień ’80. W ten sposób powstaje czarno-biały obraz powojennej historii Polski, w którym społeczeństwo dzieli się na tych złych – komunistów i tych dobrych – resztę ludzi, którym gremialnie przypisuje się postawę narodowowyzwoleńczą. Tego typu narracja utrudnia dostrzeżenie realnych bolączek Polaków z tamtego okresu, a przede wszystkim zamazuje złożoność ówczesnych relacji wewnątrz struktury społecznej oraz do dziś odczuwane skutki trwania systemu sowieckiego komunizmu w Polsce, głównie w obszarze uwarunkowań mentalnych. Ewelina Bolecka, zastępca dyrektora w Zespole Szkół Ogólnokształcących we Wrocławiu Są nauczyciele, którzy tego nie uczą, ale wielu po prostu nie wyrabia się z materiałem i kończy kurs historii w okolicach II wojny światowej. Program w klasach licealnych jest przeładowany, starcza czasu zaledwie na prezentację poszczególnych faktów i zdarzeń historycznych, a nie na znalezienie w dziejach jakiegoś sensu, logiki, problemów itd. Zauważyłam, że kwestie PRL porusza się raczej na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie. Włodzimierz Paszyński, b. wiceminister edukacji, wiceprezydent Warszawy To zależy od nauczyciela. W podręcznikach okres PRL jest uwzględniony, ale z uczeniem o nim jest kłopot, jak ze wszystkim, co było niedawno, wczoraj. Zresztą nie tylko szkoła uczy młodzież, czym była PRL. A jak ma o tym okresie mówić np. bardzo młoda nauczycielka, która też się uczyła o PRL z… książek, filmów, mediów, rozmów z rodzicami? Prof. John J. Kulczycki, historia PRL, University of Illinois w Chicago Niestety nie znam stosunków ani programu nauczania w szkołach polskich w Ameryce. Natomiast z wiedzą na temat PRL na uniwersytetach, czym interesuje się garstka studentów, bywa bardzo różnie. Prof. Antoni Dudek, historia PRL, UJ, IPN Nie wierzę w pełny obiektywizm ani w pisaniu, ani w nauczaniu historii. Można co najwyżej do niego dążyć, ale ze świadomością, że każdy – zarówno badacz, jak i nauczyciel – jest tu w mniejszym lub większym stopniu zakładnikiem wyznawanego systemu wartości oraz osobistych poglądów. W przypadku nauczania szkolnego najwięcej zależy od konkretnego nauczyciela oraz podręcznika, jaki zaleci uczniom. Główny problem polega na tym, że w minionym 20-leciu bardzo wielu nauczycieli unikało w ogóle omawiania na lekcjach epoki PRL, obawiając się związanych z tym kontrowersji. Dr Ryszard Michalak, historia, Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa, Wałbrzych Polska szkoła uczy o zbrodniach stalinowskich, o tzw. kryzysach społeczno-politycznych, o roli Kościoła, ukazuje też opozycję i jej dokonania. Za mało jest jednak historii społecznej – zagadnień ukazujących ówczesną rzeczywistość z perspektywy zwykłych ludzi. PRL to przecież nie tylko konfrontacja z władzą, kolejki, narzekania, ale także sztuka radzenia sobie z trudnościami życia, to także czas dumy np. z osiągnięć sportowców – piłkarzy, bokserów, kolarzy. Poza historią państwa więcej miejsca powinno być przeznaczone w szkole na odtwarzanie dziejów i ducha narodu. Mankamentem jest również tendencja do mitologizowania wielu zdarzeń i postaci. Szkoła powinna stawiać na ujęcia problemowe. Dekretowanie zbrodniarzy i bohaterów tego okresu jest często przesadne. Podobne wpisy
Kandydaci zgłaszający się do służby w armii przychodzą z rodzicami [WYWIAD] Artur Radwan. 12 października 2023, 08:32. Ten tekst przeczytasz w 9 minut. Ppłk Grzegorz Marcińczak: Ci, którzy są rozczarowani służbą w wojsku, zarzucają nam wczesną pobudkę, złe wyżywienie, w tym brak kakao, i zbyt duży wysiłek fizyczny.
Andrzej Drzycimski, jubileusz 75-lecia urodzin, 28 listopada 2017 rokuFot. Dominik Paszliński / Mrozińska: Uważasz się przede wszystkim za historyka, ale przecież pracowałeś wiele lat jako dziennikarz, zaznaczyłeś także wyraźnie swoją obecność w życiu społeczno-politycznym kraju. W jakim stopniu wykształcenie historyczne wpływało na te inne pola twojej działalności?Andrzej Drzycimski: - Pierwsza rzecz, jaka mi się nasuwa, niezależnie od tego, czy dotyczy historii, czy współczesności, to potrzeba spojrzenia w głąb. Robię to niemal odruchowo, dostrzegam konieczność zastanowienia się nad istotą i kierunkiem zachodzących procesów. Kiedy byłem czynnym dziennikarzem…… pracowałeś dla „WTK”, czyli „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”, „Kierunków”, „Słowa Powszechnego”...- Tak, a w stanie wojennym dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Właściwie na każdym zakręcie życiowym, a miałem ich sporo, czy to pracowałem w Bibliotece Gdańskiej PAN, czy jako nauczyciel w szkole, zawsze szukałem możliwości szerszego oglądu sytuacji w tym miejscu, w którym się akurat znalazłem. To była taka historyczna perspektywa, która pozwalała mi nie wchodzić w bezpośrednie zwarcia, częste w codziennej to zamiłowanie do historii skąd Ci się wzięło? Wyniosłeś je z domu?- Rzeczywiście rodzice rozbudzili je we mnie. W dzieciństwie często chorowałem. Rodzice czytali mi książki historyczne: Bunscha, Kraszewskiego. Już w szkole podstawowej myślałem, że będę studiować historię. W okresie licealnym to się utrwaliło. Najbardziej interesowała mnie historia średniowiecza, a konkretnie historia zakonu krzyżackiego. Studiowałem w Toruniu pod kierunkiem wybitnego mediewisty, profesora Karola Górskiego. Właśnie ze względu na zainteresowanie konkretnym okresem historycznym wybrałem Toruń, chociaż od 1945 roku mieszkaliśmy w Gdańsku i istniała tu uczelnia (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) z kierunkiem historycznym. W Gdańsku znaleźliśmy się ze względu na pracę ojca, który należał do pionierskiej grupy pracowników pocztowych, przejmujących po wojnie zrujnowaną pocztę pochodzi z Pomorza?- Zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Ojciec pochodził z rodziny związanej z konkretnym miejscem, a mianowicie z miejscowością Drzycim, niedaleko Świecia. Genealogią rodzinną zajął się mój starszy brat. W archiwach odnalazł kilka pokoleń rodziny, rozproszonej po różnych pomorskich miejscowościach, ale niedaleko od tego pomorską rodziną ojca wiążą się także moje osobiste historyczne poszukiwania. Przez lata zajmowałem się historią Westerplatte, popełniłem kilka książek. W archiwalnych poszukiwaniach natknąłem się na nazwisko kuzyna babci, który okazał się jednym z budowniczych placówki. Natomiast w spisie jej żołnierzy z początku lat trzydziestych znalazło się też nazwisko Drzycimski. Okazało się, że to daleki kuzyn przodków mamy, która nosiła nazwisko Wendorff, nie mogliśmy się dogrzebać w archiwach. Wiadomo tylko, że przybyli prawdopodobnie z Holandii. Pozostała rodzinna legenda o bogatej bankierskiej rodzinie, która miała nawet pożyczać pieniądze polskim królom. Mieli mieć kantory od Krakowa po Gdańsk, a główną rodzinną siedzibą było Chełmno nad Wisłą. W Toruniu jest oberża „Pod modrym fartuszkiem”, która miała wieki temu należeć do rodziny mamy. Czy tak było na pewno, nie udało się znaleźć potwierdzenia w jakichkolwiek dokumentach. W każdym razie rodzina zubożała i w zachowanej pamięci nie było już widać tego 1937 roku rodzice mieszkali i pracowali w Gdyni. Ojciec był państwowym urzędnikiem, mama z racji biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego pracowała w międzynarodowej centrali telefonicznej. Po wybuchu wojny ojciec został zabrany do przejściowego obozu w Redłowie, skąd następnie wysyłano do Stutthofu. Ojcu udało się uniknąć tego losu dzięki mamie i jej znajomości języka niemieckiego. Udawała ciężarną i zdołała jakoś wybłagać uwolnienie październiku 1939 roku rodzice zostali brutalnie wysiedleni. Udali się do Różanny, rodzinnej wsi ojca, gdzie zresztą schroniła się większa część rodziny. Pod koniec wojny front przewalał się tamtędy parokrotnie. Omal wszyscy nie zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów z racji kenkarty dziadka (władze okupacyjne wydawały kenkarty wszystkim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa). Na szczęście oficer jakoś doczytał się polskiego pochodzenia w sformułowaniu „polnisch” w kenkarcie. Takie pomorskie wojenne zapamiętałeś powojenne, przecież też niełatwe lata? Dla ojca, który był urzędnikiem państwowym w przedwojennej Polsce, nie były raczej zbyt Ojciec nie zapisał się do partii i był dumny z tego powodu, a ta przynależność była przecież warunkiem awansów. Różnie bywało. W Gdańsku mieszkaliśmy w dzielnicy Siedlce, w okolicach ulicy Beethovena. Połowa sąsiadów to byli gdańszczanie mówiący po niemiecku. Władza traktowała ich jak rodowitych Niemców i na wszelkie sposoby utrudniała im życie. Nie wytrzymywali, wyjeżdżali. Byli wśród nich moi rówieśnicy, z którymi bawiliśmy się na wzgórzach, gdzie w czasie wojny było stanowisko ogniowe. Tam jeszcze przez długie lata stała wielka armata. Nie były to bezpieczne zabawy. Było tam sporo niewybuchów, a nawet porzuconej broni. Niestety, zdarzyły się nieszczęśliwe wypadki. Wzrastałem w cieniu październiku 1956 roku miałeś czternaście lat. Jak zapamiętałeś tamten czas?- Rodzice unikali rozmów na tematy polityczne, a jeżeli już je podejmowali, to posługiwali się językiem niemieckim lub francuskim. Złościło to mnie i moje rodzeństwo. Staraliśmy się wyłapywać poszczególne słowa. W sposób świadomy odebrałem już wcześniejsze wydarzenie, przed 1956 rokiem, a mianowicie śmierć Stalina. W domu padły jakieś oszczędne słowa dotyczące jego samego i powszechnej żałoby. Z radia przez pół roku sączyła się żałobna muzyka, co bardzo mnie irytowało, ponieważ z powodu choroby często pozostawałem w domu i radio było jedyną październiku ‘56 mój starszy brat był już studentem politechniki, przynosił najświeższe wiadomości. Brał udział w wiecu na uczelni, na którym pojawił się kontradmirał Jan Wiśniewski, z którego ust padły niespodziewane słowa, że polska flota nie pozwoli zbliżyć się stojącym na redzie sowieckim okrętom. Atmosfera w domu była napięta, między nadzieją a te ważne daty w naszej historii mocno wryły mi się w pamięć. W 1968 roku pracowałem w Instytucie Bałtyckim, który miał siedzibę na Długim Targu. Tam i w okolicznych wąskich uliczkach odbyła się brutalna rozprawa z ludźmi zgromadzonymi przed ówczesnym urzędem pracy. W czasie rozprawy ze studenckim wiecem we Wrzeszczu, z okien tramwaju widziałem rozjuszonych milicjantów i ormowców (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), którzy zaopatrywali się w prowizoryczne pały. Po prostu cięli na kawałki kable telekomunikacyjne grubości ręki nawinięte na ogromną szpulę, które się tam znalazły, gdyż były przygotowane do czasie dramatycznych wydarzeń Grudnia 1970 stałem w tłumie w okolicach dworca. Pracowałem wówczas w Stowarzyszeniu „PAX”. Zostałem wezwany do Warszawy do władz stowarzyszenia, które oczekiwały relacji naocznego świadka. Dostałem „żelazny list” umożliwiający poruszanie się po godzinie milicyjnej, ale i tak w drodze powrotnej znalazłem się w dziwnej sytuacji. Dworzec Gdańsk Główny, godzina milicyjna, wysiadam z pociągu w towarzystwie kilku osób, żadnej komunikacji, problem z dotarciem do domu, przed dworcem milicyjna „nyska”. Jedna z pań z tej naszej grupki decyduje się zagadnąć kierowcę, czy nie rozwieźliby nas do domów. Oczekujemy na pozostałych z obsady tej „nyski”. Kiedy się pojawili, nie ulegało wątpliwości, że byli pod wpływem jakichś środków odurzających. Z wahaniem, ale wsiedliśmy. Mieszkałem najdalej, na Przymorzu, wysiadłem jednak w Oliwie wraz z ostatnią z osób, obawiałem się zostać sam w tej „nysce”.To są doświadczenia świadka, obserwatora w dobie ważnych wydarzeń. A twoje zainteresowania stricte historyczne i to dotyczące dalekiej przeszłości? Porzuciłeś je dla obserwacji współczesności?- Już w czasie pracy w Instytucie Bałtyckim zmuszony byłem porzucić średniowiecze dla współczesności. Zająłem się wówczas historią Wolnego Miasta Gdańska. Wciągnęło mnie to na tyle, że stało się tematem mojej pracy doktorskiej. Doktorat uzyskałem w 1976 roku. W latach siedemdziesiątych zająłem się też Westerplatte, którego historia wypełniła mi później wiele lat badań, także w archiwach zagranicznych i stała się tematem kilku PRL nie bardzo sprzyjano zagranicznym podróżom badawczym, chyba że udawało się namówić badacza do współpracy z wiadomymi służbami. Nie miałeś takich propozycji?- Od 1968 roku, tj. od momentu, kiedy zatrudniłem się w „Paxie”, miałem opiekuna z SB, najpierw pana o nazwisku Szczepański, potem Romanowskiego. Od czasu do czasu byłem wzywany na rozmowy do komisariatu bądź biura paszportowego. Na początku lat siedemdziesiątych zostałem tam właśnie wezwany i do wkładki paszportowej w dowodzie osobistym uprawniającej tylko do wyjazdów do państw bloku socjalistycznego, wbito mi pieczątkę: zakaz przekraczania granicy PRL. Później wielokrotnie zwracałem się o paszport potrzebny do wyjazdów poza państwa bloku, właśnie w celach badawczych. Chciałem wyjechać do Londynu, do Instytutu Polskiego i Muzeum im. generała Sikorskiego, dostałem też stypendium naukowe z Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie powstałego z inicjatywy Karoliny Lanckorońskiej. Odmowa, odmowa, raport o tych staraniach do Bolesława Piaseckiego, przewodniczącego Zarządu Stowarzyszenia „PAX”, wówczas członka Rady Państwa. W czasie jednej z rozmów z ubekiem, kiedy byłem kuszony ułatwieniami w wyjazdach, uzyskaniem telefonu, jakimś tam wynagrodzeniem, poinformowałem go o tym raporcie. Wpadł w furię, groził: „nie znasz dnia, ani godziny” nie miałem paszportu, domagałem się rozmowy z komendantem wojewódzkim MO. Przyjął mnie jego zastępca, Zenon Ring. Nic zresztą nie załatwiłem. Z Ringiem miałem później wątpliwą przyjemność rozmawiać po raz drugi, w ośrodku internowania w obserwatorem wydarzeń historycznych, nie angażowałeś się jako ich uczestnik, patrzyłeś na nie z pozycji historyka, bądź dziennikarza. Co sprawiło, że w Sierpniu ’80 porzuciłeś te pozycje i zaangażowałeś się bezpośrednio? Przekroczenie bramy strajkującej stoczni w twoim wypadku było też przekroczeniem dotychczasowych ograniczeń?- Nie byłem żadnym konspiratorem, funkcjonowałem w legalnym obiegu, nie miałem kontaktu z ludźmi opozycji, chociaż wiedziałem o ich istnieniu. Nie uczestniczyłem w spotkaniach „latającego uniwersytetu”. Szczerze mówiąc, nie pociągało mnie sierpniu 1980 byłem z rodziną w górach. Docierały jakieś odgłosy o tzw. przestojach w pracy. Wróciliśmy 14 sierpnia. Już na dworcu przekazywano informacje o strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W domu rozpakowaliśmy się po podróży i zaraz ruszyłem do stoczni. Zamierzałem przekroczyć bramę na podstawie dziennikarskiej legitymacji „paxowskiej”. Było zamieszanie, „PAX” budził wątpliwości. Podobno nawet sprawa oparła się o Wałęsę. Ostatecznie wszedłem. Miałem świadomość, że jeżeli przekroczyłem tę bramę, to równocześnie przekroczyłem umowną granicę bycia gdzieś z boku. To było tak ważne dla mnie, że czułem coś w rodzaju wewnętrznego przymusu: muszę tam „być” to trochę mało. Byli tam przecież także dziennikarze prasy partyjnej ze sztandarową „Trybuną Ludu” na Zostałem tam w poczuciu więzi ze strajkującymi. Oczywiście, wychodziłem i do pracy (trzeba było przecież przekazywać korespondencje), i do domu, ale wracałem każdego kolejnego dnia. Prowadziłem zapiski w moim notatniku. Znalazł się w nim także zapis pierwszej wersji dziennikarskiego oświadczenia dotyczącego poparcia strajkujących. Potem wnoszono wiele poprawek. Oświadczenie podpisało kilkadziesiąt osób. Potem wiele z nich się wycofało, zostało trzydzieści kilka. Oddałem ten mój notatnik do muzeum Europejskiego Centrum podpisaniu porozumień sierpniowych zrozumiałem, że rodzi się ruch o randze powstania narodowego. Widziałem to tak: młodzi ludzie, czasami bardziej odważni niż było potrzeba, rozpoczęli strajk, starsi, mający za sobą doświadczenie Grudnia ‘70, starali się nim pokierować, a potem pojawili się ludzie z takim oglądem ogólnopaństwowym, mający za sobą ekstremalne doświadczenie wojny, którą przeżyli choćby jako nastolatkowie. Był to więc ruch międzypokoleniowy, w którym wreszcie połączyli siły robotnicy i inteligencja. Chciałem w nim uczestniczyć. Bardzo ceniłem Lecha Wałęsę, widziałem rolę, jaką odegrał jako przywódca. Mój wywiad z nim, zamieszczony w „WTK” i „Kierunkach”, cytowały niemal wszystkie zagraniczne się wtedy do przewodniczącego. Bywałem w pierwszej siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego przy ulicy Marchlewskiego 13. Otrzymałem propozycję, by podjąć etatową pracę dla przewodniczącego, wolałem jednak zachować niezależność. Wiedziałem, że etatowa praca dla niego nie będzie końcu jednak ją Tak, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach. Okres tzw. karnawału „Solidarności” był dla mnie okresem szaleńczej wręcz pracy. Starałem się towarzyszyć Lechowi Wałęsie w jego podróżach po kraju. Na bieżąco robiłem notatki, a teksty do redakcji „WTK” często dyktowałem przez telefon. W zasadzie w ogóle nie było mnie w domu. Byłem jedynym dziennikarzem towarzyszącym przewodniczącemu w jego trzech zagranicznych podróżach: najpierw do Rzymu, do Ojca Świętego, a potem Japonia i włączony do oficjalnej delegacji związkowej?- Nie. Koszty częściowo pokrywałem sam, częściowo redakcja, choć w Japonii ostatecznie zostałem włączony do delegacji. To było czyste szaleństwo. Kiedy wcześniej zapytałem Lecha Wałęsę o możliwość towarzyszenia w tej podróży, odpowiedział żartobliwie: „Proszę bardzo, ale pod warunkiem, że do Tokio dotrzesz na własną rękę”. No, i dotarłem. Leciałem z przesiadką w Moskwie, z niewielką sumą dewiz, bez znajomości języka angielskiego, z jednym kontaktem telefonicznym do polskiego dominikanina. Niestety, nie udało mi się go zastać. Szczęśliwie dodzwoniłem się do polskiej ambasady i doradzono mi, żebym dotarł do niej taksówką z lotniska, oddalonego od Tokio około 60 kilometrów. Jechałem z duszą na ramieniu, czy wystarczy mi ta marna sumka dolarów, którą dysponowałem. Jakoś się znalazłem się u boku zastępcy ambasadora witającego na lotnisku Lecha Wałęsę, który zdębiał na mój widok, ale słowa dotrzymał. Wyraźnie zaimponowała mu moja determinacja. Zostałem dołączony do delegacji, ale nie jako jej oficjalny członek, tylko jako osoba towarzysząca. W czasie naszego pobytu dotarła informacja o zamachu na Jana Pawła II. Wiadomo też było o złym stanie zdrowia kardynała Wyszyńskiego. W tej atmosferze pojawiła się obawa o bezpieczeństwo Lecha Wałęsy. Japończycy przydzielili nam zawodników sumo jako gospodarze, japońscy związkowcy, zorganizowali, między innymi, spotkanie z przedstawicielami biznesu zainteresowanymi inwestowaniem w Polsce. Chodziło o nowoczesne rozwiązania w kolejnictwie. Propozycje były poważne, stąd pewnie „druga Japonia” w wypowiedziach Lecha Wałęsy, który zresztą rozmawiał o tych propozycjach z ówczesnym wicepremierem Mieczysławem Rakowskim. Nie było nie było w zasadzie możliwości w ówczesnej sytuacji uzależnienia politycznego i gospodarczego od ZSRR. Swoją drogą, tego typu propozycje przedstawiane związkowemu przywódcy mogą świadczyć o rozumieniu jego roli jako osoby w dużej mierze Wałęsa był przyjmowany z honorami przysługującymi głowie państwa. Tak było też we Francji. Francuzi dostrzegli, że w Polsce dzieje się coś, co może mieć znaczenie dla całej Europy. Spotkania z przedstawicielami wszystkich związków zawodowych, od lewej do prawej, wizyta w parlamencie, spotkanie z Jacquesem Chirakiem, merem Paryża, późniejszym prezydentem, intensywny, gorący czas…... gwałtownie przerwany 13 grudnia W końcu listopada 1981 roku otrzymałem nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za zaangażowaną działalność publicystyczną, a 13 grudnia za to samo, tym razem uznane za działalność wrogą państwu, znalazłem się w obozie internowania w Strzebielinku. Sposób zatrzymania, droga nie wiadomo dokąd, prowadząca przez lasy piaśnickie, z zatrzymaniem samochodu tam właśnie, co musiało budzić jednoznaczne skojarzenia – wszystkie te obliczone na budzenie grozy ubeckie zachowania znane są z relacji wielu internowanych. Służyć miały wywołaniu przeświadczenia o bezsensowności jakiegokolwiek oporu. W Strzebielinku znalazła się cała Komisja Krajowa „Solidarności” wraz z doradcami, którzy potem zostali przewiezieni do innych obozów. W mojej celi był też Mietek Wachowski, ale wyszedł następnego dnia. Doświadczeni odsiadkami opozycjoniści uświadomili nam, że skoro się trafiło do więzienia, to tak szybko się nie twojej ponad półrocznej odsiadki okazała się książka „Dziennik internowanego” wydana w nielegalnym obiegu pod pseudonimem Jan Mur, napisana wspólnie z Adamem Kinaszewskim, też internowanym w Trzymałem się swojego dziennikarskiego, właściwie kronikarskiego, zwyczaju notowania codziennych wydarzeń. Te notatki trzeba było jakoś przemycać na zewnątrz. Raz wpadły, grożono mi za nie trzyletnią odsiadką. Kiedy wychodziłem w lipcu 1982 poprosiłem pozostających, a siedzieli tam ludzie z BIPS-u (Biuro Informacji Prasowej Solidarności) o odnotowywanie wydarzeń i także przemycanie tych notatek. Sporo osób zaangażowało się w to przemycanie. Najskuteczniejszy był ksiądz Tadeusz Błoński, kapelan się te moje i inne zapiski przydały, kiedy wraz z Adamem Kinaszewskim postanowiliśmy napisać tę książkę. Mieliśmy ją już gotową w styczniu 1983 roku. Był problem z przerzuceniem na Zachód. Pomocny okazał się Romuald Kukołowicz, doradca „Solidarnośći”, od końca lat czterdziestych współpracujący z kardynałem Wyszyńskim. Dostarczył maszynopis do Paryża, do Jerzego Giedroycia. „Dziennik” ukazał się drukiem w Instytucie Literackim, a także w Wielkiej Brytanii i Stanach potem podjęliście pracę nad znacznie większym przedsięwzięciem wydawniczym, a mianowicie nad biografią (która potem stała się autobiografią) Lecha Po „Dzienniku internowanego” trochę się rozpędziliśmy. Zaczęliśmy pracować nad książką, która miała być zapisem przemian pokoleniowych. W tym czasie Lech Wałęsa otrzymał propozycję od francuskiego wydawnictwa Fayard, dotyczącą napisania autobiografii w ślad za wydawaną właśnie autobiografią Michaiła Gorbaczowa. Ktoś miał Lechowi pomagać, ale ostatecznie zajęliśmy się tym my. Pierwotnie rozmawialiśmy z wydawcą o biografii. Bardzo poważnie podeszliśmy do sprawy. Odbyliśmy wiele rozmów ze współpracownikami Lecha, stoczniowymi kolegami, doradcami a także członkami rodziny. Jeździliśmy po śladach Wałęsy niemal po całej Polsce. To musiało zwrócić uwagę wiadomych było bardzo dużo. Nie można było nad nimi pracować w domu, bo pierwsza lepsza rewizja groziła konfiskatą i stratą miesięcy pracy. Byliśmy pod presją, bo mniej więcej co półtora miesiąca przyjeżdżał przedstawiciel wydawcy i oczekiwał kolejnej partii gotowego tekstu. Pracowaliśmy najpierw we Wrzeszczu, w domu jednego z profesorów Akademii Medycznej. Wygoniła nas stamtąd obława na ukrywającego się Bogdana Lisa (milicja przeczesywała wszystkie domy w okolicy). Potem pracowaliśmy w Gdyni, skąd też trzeba było się ewakuować i zabrać cały majdan: notatki, kasety z nagraniami, gotowy tekst w kilku egzemplarzach, magnetofon, maszynę do pisania. Ładowaliśmy to w dwie wielkie torby i ruszaliśmy, każdy w inną stronę, żeby w razie wpadki choć część materiałów ocalić. Przenosiliśmy się jeszcze parę razy. Ostatecznie znaleźliśmy schronienie u dominikanów, pod skrzydłami ojca Sławomira układała się współpraca z bohaterem książki „Droga nadziei”?- Różnie. Czasami się otwierał i dobrze się rozmawiało. Dawaliśmy mu kolejne rozdziały do przeczytania, ale raczej tego nie robił. I wreszcie problem kluczowy: podpisał, nie podpisał. Idziemy do niego i mówimy: „Lechu, mów jasno”. Opowiada szczegółowo o sytuacji w grudniu 1970 roku: na ulicach zabici, za ścianą słychać krzyki bitych, samotność, żadnego wsparcia, nie tak jak później, kiedy była już zorganizowana opozycja. „To wiemy, ale jak z tym podpisem?”. „Podpisałem to, co mi podsunęli”.Było to dla nas całkowicie zrozumiałe. Muszę uczciwie powiedzieć, że pamiętam tamten grudzień i gdyby mnie wtedy zatrzymali, podpisałbym wszystko. Kombinowaliśmy jak to ująć i Adam sformułował to tak: „Nie wyszedłem z tego zwarcia całkiem czysty”. Po prostu. Bez wdawania się w szczegóły i że to sformułowanie zawarte w autobiografii, a więc autoryzowane przez jej bohatera, nie przebiło się do społecznej świadomości i sprawa nie została ucięta raz na Kiedy w 1992 roku (byłem wtedy rzecznikiem prezydenta Wałęsy) wybuchła afera z teczkami wywołana przez ministra Macierewicza, od razu zaproponowałem: „Panie prezydencie, teraz jest niebywała okazja, żeby raz na zawsze przeciąć to wszystko i pokazać na pańskim przykładzie realia tamtego dramatycznego czasu, pokazać jak niszczono ludzi”. Zgodził się. Polecił przygotować odpowiedni komunikat. Pracowaliśmy nad nim wspólnie z Adamem. Po wstępnym zatwierdzeniu i zgodzie na przekazanie do mediów, prezydent nakazał wszystko wycofać. Wydzwaniałem, wycofywałem. Przeżyłem kilka najgorszych minut, kiedy usiadłem przed telewizorem, by obejrzeć główne wydanie „Dziennika Telewizyjnego”. Prowadzący, Tadeusz Zwiefka, już na wizji odebrał telefon i odłożył na bok kartkę, pewnie z tym komunikatem, którego miało nie być. Odetchnąłem, bo polecenie prezydenta zostało wykonane, ale tak naprawdę szkoda, bo była to szansa uniknięcia późniejszych pomówień, już bezpodstawnych, z którymi mamy do zgodziłeś się zostać rzecznikiem prezydenta, skoro od dawna wiedziałeś, że nie będzie to łatwa współpraca?- Zostałem rzecznikiem Lecha Wałęsy zanim jeszcze został wybrany na prezydenta, chociaż już było wiadomo, że będzie się ubiegał o prezydenturę. Zaprosił mnie na rozmowę. Był to czas, kiedy oddaliłem się od spraw związkowych, pracowałem dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Zajmowałem się sprawami bliższymi moim zainteresowaniom historyka. Kiedy usłyszałem propozycję, w pierwszym odruchu odmówiłem I wtedy usłyszałem: „Tacy jesteście cwani, proponowałem Kinaszewskiemu, Wołkowi i jeszcze innym i nagle zostaję sam, to z kim mam pracować?”. Trafiło to do mnie, zgodziłem się, ale wiedziałem i powiedziałem to, że kiedy się rozstaniemy, a przecież będzie to musiało prędzej czy później nastąpić, nie bardzo będziemy mogli na siebie patrzyć. Nie żałuję swojej decyzji, cały czas towarzyszyła mi świadomość, że uczestniczę w czymś niepowtarzalnym. Nie przeniosłem się jednak do Warszawy, w domu bywałem raz na dwa tygodnie, raz na sześć tygodni. Wiedziałem, że jestem po prostu w dłuższej okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie budowania podstaw demokratycznego systemu. Niezależnie od wszelkich trudności, po latach PRL rodziło się nowe. Byłeś blisko, co uważasz za najistotniejsze osiągnięcia tej prezydentury?- Nie do przecenienia - wyprowadzenie wojsk sowieckich z naszego kraju. I, oczywiście, sprawa długów, które PRL zostawiła nam w spadku. Towarzyszyłem Prezydentowi w negocjacjach w obu tych sprawach i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że gdyby nie osobiste zaangażowanie prezydenta Wałęsy, nie doszłoby do tak korzystnych dla Polski prezydenta Lecha Wałęsy z prezydentem Borysem Jelcynem; po lewej Andrzej Drzycimskiźródło: przy rozmowie w cztery oczy Jelcyn-Wałęsa. Tych oczu było co prawda więcej, jeszcze rzecznicy obu prezydentów i tłumacze z obu stron, ale przecież wymiana argumentów i decyzje należały do tych dwóch panów. Ogromna pusta sala, długi stół, prezydent Jelcyn wita, pamiętam jak dzisiaj słowa prezydenta Wałęsy skierowane w odpowiedzi: „Panie prezydencie, jest pan prezydentem wielkiego kraju, wielkiego narodu, który teraz uczestniczy w budowie nowej Europy, narodu, który potrzebuje obecności w Europie i Europa potrzebuje Rosji. My Polacy jesteśmy co do tego zgodni”. Tak złapał kontakt z Jelcynem, że dosłownie widać było jak ten rośnie. Na koniec stwierdził: „Nas obydwu urzędnicy wpakowali w taką sytuację, której nie uda się rozwiązać, jeżeli sami nie podejmiemy decyzji. Od nas dwóch zależy, jak będą się w przyszłości układać stosunki między Polską a Rosją”.Ta rozmowa nie trwała nawet godziny. Prezydent Jelcyn był pod ogromnym wrażeniem prezydenta Wałęsy. Najbardziej przekonujące okazały się słowa, że Rosja jest częścią Europy. I padło z ust prezydenta Rosji: „Dobrze. Zgoda”. Potem pozostało tylko uzgodnić szczegóły. Miały to uczynić delegacje obu stron w pełnym składzie i stworzyć potrzebne dokumenty. Równolegle toczyły się w tej samej sprawie rozmowy między Krzysztofem Skubiszewskim, ministrem spraw zagranicznych, a Pawłem Graczowem, rosyjskim ministrem obrony. Bezskutecznie. Kiedy spotkały się obie delegacje, z trudem dotarło do nich, że sprawa jest załatwiona. Po minach przedstawicieli rosyjskiej generalicji widać było, jak bardzo im to nie w smak. Właściwy dokument został podpisany w ostatniej chwili przed uroczystym bankietem, kiedy prezydent Wałęsa odmówił udziału w nim, jeżeli te podpisy nie zostaną złożone przed rozpoczęciem bardzo ważna sprawa załatwiona w czasie tej prezydentury dotyczyła redukcji polskiego zadłużenia. W czasie wizyt w krajach zachodnich Prezydent każde spotkanie z przedstawicielami najwyższych władz rozpoczynał od słów: „Na początku chciałbym porozmawiać o długach!”.Argumentów dotyczących polskiej sytuacji ekonomicznej, wspartych słowami o determinacji społeczeństwa, która doprowadziła do zasadniczych zmian w Europie, z życzliwością słuchali prezydent USA, George Bush, premier Wielkiej Brytanii, John Major, prezydent Francji, François Mitterand. To otwierało drogę do pozytywnych dla Polski wyników rokowań z nie do przecenienia, jak powiedziałeś, ale dziś niemal nieistniejące w powszechnej Właśnie. Czas przełomu wymaga szczególnego zapisu. Co zrobił Piłsudski sto lat temu? Zatrudnił armię dokumentalistów, dbał o utrwalenie właśnie w społecznej świadomości znaczenia faktu odzyskania niepodległości, scalenia trzech odrębnych zaborów. Lech Wałęsa nie zadbał o zapis czasu przełomu, a teraz z nieprawdopodobnym uporem zamazuje się i znaczenie tego czasu, i jego osobiste dokumentację czasu rzecznikowania, przebieg najważniejszych spotkań zapisywałeś w Mam czterdzieści takich notatników, ale właściwe ich wykorzystanie to praca nie dla jednej osoby, ale dla całego sztabu ludzi. Notatki prowadziłem dla siebie, trzeba przecież odnosić je do konkretnych realiów. Muszę przyznać, że próbowałem zainteresować różne instytucje stworzeniem zespołu pracującego nad rzetelnym przekazem dokonań tamtego czasu. Nie było zainteresowania, a w obecnej rzeczywistości politycznej nawet nie ma co wspominać o potrzebie takiego okazję namacalnie dotknąć wydarzeń historycznych, o których, miejmy nadzieję, powstaną rzetelne opracowania. To zamknięty rozdział twojego życia. Inny rozdział to praca badawcza. Historii Westerplatte poświęciłeś wiele lat badań i kilka wydanych Poświęciłem jej czterdzieści lat życia. Zaczęło się od listów od obrońców Westerplatte przysyłanych do redakcji „WTK”. To były lata sześćdziesiąte. Później, kiedy zacząłem pisać monografię poświęconą majorowi Sucharskiemu, ogłosiłem na łamach „Tygodnika Powszechnego” apel z prośbą o kontakt, skierowany do westerplatczyków. Otrzymałem kilkanaście listów z różnych stron świata. Odtąd sprawa stała się dla mnie bardzo bieżące zaangażowanie odciągało mnie od Westerplatte. Po Belwederze zanurzyłem się w działania edukacyjne. Założyłem szkołę komunikacji społecznej w Warszawie i Gdyni. Zrobiłem habilitację, otrzymałem dokumenty potwierdzające uzyskanie tego tytułu naukowego. Niestety, został mi odebrany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną. To było za rządów SLD. Padały argumenty w rodzaju: polityk chce sobie uwić gniazdko na uczelni i przenieść tam swoje polityczne idee. Ciężko to od nowa przyciągnęło moją uwagę. Szczególnie zirytował mnie scenariusz filmu „Tajemnica Westerplatte”, który dostałem do ręki jeszcze przed zakończeniem produkcji. Przyjąłem to jako wyzwanie. Zrozumiałem, że trzeba pokazać sprawę od strony dokumentacji wojskowej, niemieckiej, polskiej, jeszcze innej. Zajęło mi to wiele lat i nie widzę końca. Wydałem kilka książek z tego zakresu. Podstawowe źródłowe to są te dwa tomy („Westerplatte. Reduta w budowie 1926-1939” i „Westerplatte. Reduta wojenna 1939”), teraz piszę trzeci o losach westerplatczyków (wojennych i powojennych). To rewelacyjny materiał, dotąd nie dotknięty przez historyków. Grzebałem w archiwach w całej Polsce, w Anglii, w Niemczech. Ze wzruszeniem otwierałem teczki, do których nikt nie zaglądał przez osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt wartowniczy na Westerplatte był bardzo nowoczesny, złożony z wybranych, najlepszych żołnierzy. Można go porównać do oddziału specjalnego, to była elita. Kolejni komendanci to byli ludzie z doświadczeniem bojowym, przeważnie kawalerowie Virtuti Militari i z przeszkoleniem wywiadowczym. Polski wywiad należał wtedy do wyróżniających się w Europie. O poziomie wyszkolenia i nieugiętym duchu żołnierzy Westerplatte świadczą ich wojenne losy. Znaleźli się w obozach jenieckich, skąd wielu próbowało ucieczek. I udawało im się. Część z nich znalazła się potem w Armii Krajowej, część w wojsku sowieckim, w I armii Berlinga sformowanej w Sielcach, byli tacy, którzy znaleźli się w I Dywizji Pancernej generała Maczka. Ich losy to gotowe scenariusze rozlicznych innych zajęć wracałeś do historii Westerplatte i do gdańskiego domu. Czas pracy w Warszawie nazwałeś okresem dłuższej delegacji. Nie myślałeś nigdy o przeprowadzce do stolicy, gdzie nawiązałeś wiele kontaktów, założyłeś szkołę komunikacji społecznej?- Nie. Gdańsk jest moją miłością, przede wszystkim miłością historyka. Pamiętam to miasto z okresu bezpośrednio powojennego. Jako dziecko chodziłem z rodzicami wśród ruin. Odbudowany Gdańsk nie jest historycznym miastem, pozostały tylko enklawy, ale w tych enklawach, kiedy widzę kawałek muru z gotyckiej cegły, jestem zafascynowany. Kiedy szedłem na studia do Torunia, wiedziałem, że tu wrócę. Kiedy podjąłem pracę rzecznika w Warszawie, wiedziałem, że tam nie zostanę. Gdańsk to moje miejsce na ziemi. Przyciąga jak magnes.(Wywiad jest zapisem rozmów przeprowadzonych w listopadzie i grudniu 2018 r.)Więcej tekstów z działu Historia - zobacz TUTAJ
Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną. Irena Lasota (ur. 25 lipca 1945 we Francji jako Irene Hirszowicz [1]) – polska filozof, publicystka, wydawca, działacz społeczny i polityczny, prezes i współdyrektor Instytutu na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej ( Institute for Democracy in Eastern Europe ). Jej aktywność datuje się od wydarzeń Marca 1968, czyli ogólnopolskich Kategoria: Zimna wojna Data publikacji: Była pełnokrwistą Niemką, osobą głęboko wierzącą, ponoć nie znosiła fałszu i obłudy. Po wojnie z tylko sobie znanych powodów została agentką wywiadu. Nie szpiegowała jednak dla żadnego z nowych niemieckich państw. W przeciwieństwie do swoich sławnych kolegów nigdy nie dała się rozpracować, ani tym bardziej złapać. Oto prawdziwy as polskiego wywiadu. Alice Kraffczyk przyszła na świat w rodzinie śląskich Niemców z górniczego Beuthen (dzisiejszy Bytom) w roku 1925. Była drugim dzieckiem Heleny i Waltera Kraffczyków. Jej spokojnego dzieciństwa nie przerwał nawet wybuch wojny – w końcu Niemcy wygrywali. W wieku osiemnastu lat, Alice została powołana do pracy jako pomoc pielęgniarska w wojskowej służbie medycznej w Breslau (Wrocław). Gdy jednak front wschodni niebezpiecznie nadciągał w stronę Śląska, dla rodziny Alice nadeszły ciężkie czasy. Podjęła trudną decyzję o pozostaniu w oblężonym mieście, a gdy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie – przedarła się przez linię wojsk sowieckich oraz lasy i Sudety do Czech. Miała dużo szczęścia. Nie trafiła w ręce Sowietów. Dzieciństwo w niemieckim Bytomiu, służba w Festung Breslau… Nic nie wskazywało, że Alice złączy swoją przyszłość z Polską. Zdradziła Trzecią Rzeszę Po zakończeniu wojny Alice nie wyjechała do Niemiec. Zwróciła się do Polskiej Misji Repatriacyjnej w Monachium z prośbą o zezwolenie na powrót do rodzinnego miasta – teraz Bytomia. Nie było jej łatwo: nie znała języka, nie mogła znaleźć pracy mimo posiadanych kwalifikacji. Podjęła zaskakującą decyzję – postanowiła zostać szpiegiem na usługach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. W 1952 roku nawiązała tajną współpracę z Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Bytomiu i z Alice stała się „Haliną”. Jako tajna agentka rozpracowywała zagranicznych specjalistów zatrudnionych w elektrowni w Miechowicach, a także infiltrowała środowisko bytomskich Niemców. Przełożeni byli z niej zadowoleni, określając agentkę „Halinę” mianem szczerej i obowiązkowej. Jednak prawdziwa kariera Alice dopiero się rozkręcała. Zobacz również:Historycy z IPN udowadniają: Marian Zacharski był tylko zdolnym amatoremRozwiązanie konkursu: Ja, szpiegZabawa w wyklejanki. Jak szkolono superszpiegów PRL? Ładny ptaszek Zaledwie pięć lat po rozpoczęciu współpracy z UB w Bytomiu, wieści o perspektywicznej agentce dotarły do samej Warszawy. Departament I, czyli pion wywiadu MSW, zdecydował o przejęciu Alice i przerzuceniu jej przez granicę. Okazja była idealna, bo można było to zrobić w ramach łączenia niemieckich rodzin. Alice wraz z rodzicami jeszcze w tym samym roku dołączyła do mieszkającego w Zachodnich Niemczech brata, Günthera. A gdy udało jej się znaleźć pracę w Sztabie Wojsk Lotniczych Ministerstwa Obrony RFN, a więc odradzającej się niczym Feniks z popiołów Luftwaffe, polski wywiad mógł stwierdzić, że złapał Pana Boga za nogi. Tajna notatka wywiadu na temat Alice Kraffczyk. Obrotna i zaangażowana Przełożeni rozpływali się w zachwytach nad obrotną i zaangażowaną agentką, nie mogli się nachwalić jej pomysłowości, pracowitości, odwagi i oddania służbie. Podpułkownik Roman Medyński, oficer prowadzący Alice, pisał z podziwem w tajnym raporcie, do którego dotarli Waldemar Bułhak i Patryk Pleskot, autorzy książki „Szpiedzy PRL-u”: Dostarczała nam materiały dotyczące struktury organizacyjnej i obsady personalnej poszczególnych wydziałów sztabu lotnictwa NRF, jego działalności, baz zagranicznych, sprzętu powietrznego wraz z danymi technicznymi, urządzeń elektronowych zainstalowanych na poszczególnych typach samolotów, baz naprawczych rozmieszczonych zarówno w NRF, jak i krajach NATO, rozmieszczeniu stacji radarowych, itp. Następnie Alice podjęła pracę w Sekretariacie Pełnomocnika Parlamentarnego Bundeswehry, skąd również donosiła polskiemu MSW. Do jej metod pracy należało kopiowanie dokumentów, fotografowanie ich kultowym minoxem, sporządzanie tajnych raportów czy mikrofilmów. Nigdy nie wpadła. Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę. Wybierz poniżej kolejną, by czytać dalej. Uwaga! Nie jesteś na pierwszej stronie artykułu. Jeśli chcesz czytać od początku kliknij tutaj. Na szczęście wszyscy jesteśmy dyskretni Alice Kraffczyk. Jedyna zachowana fotografia z jej młodości. Materiał z teczek IPN-u. W listopadzie 1973 r., na polecenie przełożonych, Alice przeniosła się najpierw do niemieckiego MSZ w Bonn, a następnie podjęła pracę jako sekretarka i tłumaczka w Wydziale Konsularnym ambasady RFN w Warszawie. Takie zapętlenie w jej życiorysie doprowadziło do pewnego paradoksu: nowa urzędniczka ambasady zaczęła być rozpracowywana przez… niczego nieświadomy polski kontrwywiad. Departament II dowiedział się, że Alice pracowała wcześniej w bońskim ministerstwie obrony, a teraz miała podjąć pracę w attachacie wojskowym, więc podejrzewano związki z niemieckimi służbami specjalnymi. Agenci kontrwywiadu nawet nie domyślali się, że tracą czas na rozpracowywanie koleżanki po fachu, a koledzy z wywiadu śmieją się z nich na boku. Po dwóch rewizjach w hotelu MDM, gdzie mieszkała Alice, agenci nie znaleźli nic poza bielizną (w raportach znalazła się notka o „wysokim guście estetycznym”) oraz dwoma modlitewnikami w języku polskim i niemieckim (wykonano aż pięć kopii w nadziei, że służyły do szyfrowania danych). Minox. Taki aparat był na wyposażeniu każdego szanującego się, socjalistycznego szpiega. Także Alice (fot. Hustvedt; lic. CC ASA 3,0). Agenci kontrwywiadu nie tylko nie dostarczyli żadnego dowodu na współpracę Alice z niemieckimi służbami specjalnymi, ale również i na to, że współpracuje z wywiadem PRL. Jej opinia ostrożnego i utalentowanego szpiega była w pełni zasłużona. Może przydałoby się pomyśleć o własnej skórze W roku 1974 Alice miała 49 lat i dwie dekady kariery szpiegowskiej za sobą. Odbiło się to na jej zdrowiu – zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Była nerwowa, wyczerpana, zmęczona. Przyszedł czas na emeryturę. Zastępca szefa Departamentu I, płk Leszek Guzik, upomniał się o wiernego i zasłużonego szpiega. Wysłał pismo do wiceministra MSW Milewskiego, w którym podkreślał lojalność agentki wobec Polski oraz pisał, że całe życie poświęciła służbie wywiadowczej. Zaznaczał, że wywiad jest dla niej „jedyną przystanią”, gdyż nie ma żadnej rodziny poza mieszkającym poza granicami kraju bratem i wobec tego zabezpieczenie przyszłości Alice jest moralnym obowiązkiem wywiadu. Prosił o uregulowanie sprawy wynagrodzenia agentki i wyróżnienie jej za dotychczasową pracę. Ta wzruszająca historia najwyraźniej skruszyła kamienne serce ministra Milewskiego, bo wniosek płk Guzika został przyjęty, a napisane wkrótce po nim podanie Alice rozpatrzone w trybie błyskawicznym. Otrzymała nowe, legalizacyjne nazwisko, stałe wynagrodzenie i stanowisko w MO. Ale to nie wszystko. Już jako polski starszy sierżant Halina Szymańska została 4 grudnia 1974 roku odznaczona najwyższym polskim odznaczeniem państwowym – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W uzasadnieniu pisano: Alice (na zdjęciu z lewej) otrzymała najwyższe odznaczenie PRL-owskiej Polski. Pokonując szereg trudności, udało jej się przeniknąć do jednego z najważniejszych, wyjątkowo dokładnie chronionych obiektów przeciwnika. Pracując na tym obiekcie i realizując zadania wywiadowcze, narażona jest na ciągłe ryzyko. Praca jej, prowadzona w osamotnieniu we wrogim środowisku, wymaga ogromnego hartu, ideowości, czujności, samozaparcia, dużych umiejętności konspiracyjnych oraz wielkiego wysiłku umysłowego, a często fizycznego […]. Przekazywane przez nią informacje mają istotne znaczenie dla posunięć politycznych i obronności naszego kraju. Źródło: Artykuł powstał w oparciu o książkę Władysława Bułhaka i Patryka Pleskota pt. „Szpiedzy PRL-u (Znak Horyzont 2014).
Kliknij tutaj, 👆 aby dostać odpowiedź na pytanie ️ wywiad o czasach prl. gosianitka12 gosianitka12 24.03.2010 Historia Szkoła podstawowa
1. Wywiad z rodzicami. Na początku roku 2020 rodzice chłopca zgłosili się do placówki niepublicznej, w której pracuję jako logopeda i koordynator zespołu Wczesnego Wspomagania Rozwoju Dziecka w celu zapewnienia dziecku realizacji zaleceń poradni w związku ze zdiagnozowanym autyzmem. Evd1dt.